Trzy lata temu w "Fakcie" ukazał się tekst Magdaleny Środy, z którego pozwolę sobie zacytować pewien fragment: "Podatnicy wydają niemałe pieniądze na apanaże dla minister Radziszewskiej. Jest ona sekretarzem stanu, a więc zarazem posiadaczką niemałej pensji, służbowego samochodu, kierowców, sekretarek i biura. Jak powiadają w Kancelarii Premiera, jej administracyjne królestwo rośnie równie szybko, jak zadowolenie z posiadanych przywilejów. Gdzie jednak jest praca pani minister? Gdzie jej obowiązki, by nie pytać o owoce już niemal rocznego sprawowania władzy? (...) Widać, że rola dekoratywna, jaką pełni, absolutnie ją satysfakcjonuje. W końcu napracowała się na sukces Tuska, teraz może odpocząć na eleganckiej i spokojnej synekurze".
Zmasowana, uporczywa, bezwzględna kampania przeciwko Elżbiecie Radziszewskiej, pełnomocnik rządu ds. równego traktowania, trwała właściwie od dnia jej mianowania aż do momentu odwołania. Kampanii tej nie prowadzili jednak notorycznie spoceni, nieuleczalni mizogini. O nie – na czele antyradziszewskiego frontu stały te same osoby, które dziś własną piersią bronią Joanny Muchy przed "bezlitosnym atakiem zdziczałych samców".
Według śmietanki polskich feministek Mucha jest dzisiaj obiektem frontalnej, seksistowskiej napaści, bo przebiła "szklany sufit" i ośmieliła się wtargnąć na teren zarezerwowany dotąd dla facetów.
Nie chodzi ponoć o jej kompetencje, bo przecież minister sportu, jak słyszymy, nie musi się znać na sporcie. W przypadku Radziszewskiej argumentacja była odwrotna. "Radziszewska była fatalna – mówiła cztery miesiące temu w Radiu TOK FM Kazimiera Szczuka. – Trzeba pamiętać, że zaczynała jako ktoś, kto naprawdę nie miał pojęcia o środowiskach kobiecych. Ani o organizacjach, ani o celach, ani o strategiach, ani o polityce równościowej".
Co ciekawe, w tej samej audycji Radziszewskiej broniła... Joanna Mucha, która stwierdziła, że pani minister "padła ofiarą stereotypów".