W PRL przekomarzaliśmy się, że o cenach można jak o miłości – bez końca. Wszyscy się na tym znali, każdy miał coś do powiedzenia, a trudności się piętrzyły, problemy się wlekły. Podobnie jest obecnie z euro, tym wielkim projektem europejskim, który jakże istotnie dotyczy również Polski, czyli nas wszystkich. Dyskusje dotyczące euro okresowo się ożywiają, zarówno w państwach je używających, których jest więcej niż tylko 19 członków Unii Europejskiej, jak i tych spoza tego obszaru. Oczywiście, najżywsze są w krajach, które według jednych muszą wprowadzić euro, zdaniem innych mogą, a w opinii jeszcze innych nie muszą i choć mogą, to nie powinni. I końca tych sporów nie widać.
Zbyt silny złoty osłabia gospodarkę
Po mojej wypowiedzi w telewizji „Rzeczpospolitej", przytoczonej w skrócie w druku („Euro to też zysk polityczny", 5 stycznia 2018 r.), jeden z internautów napisał: „Wydaje mi się, że do artykułu wkradł się błąd: »Partnerzy, do których eksportujemy, będą chcieli, żeby złoty był jak najmocniejszy«. A nie najsłabszy? Im tańszy złoty, tym taniej przecież zaimportują". Tak, ale kraje, do których eksportujemy, preferują własną produkcję, nakręcanie swojej koniunktury. Jeśli złoty jest słaby, to ich import z Polski jest tani, ale zarazem bardziej konkurencyjny dla ich krajowej produkcji. I odwrotnie; słaby kurs euro (a więc silny kurs złotego) powoduje, że import do Polski przykładowo z Austrii czy Belgii jest dla nas relatywnie tańszy (mniej nas kosztuje, licząc w złotych) w porównaniu z sytuacją, gdyby euro było silniejsze. Problem polega na tym właśnie, że jak pieniądz zagraniczny jest tańszy, to więcej się importuje; tak jak teraz przy kursie złotego 4,15 za euro w porównaniu z kursem o 30 groszy wyższego rok temu. To jest korzystne, jak importujemy towary, których w Polsce nie możemy w ogóle (np. pomarańcze) albo nie potrafimy konkurencyjnie (np. smartfony) wytwarzać.
Złoty jest obecnie wobec euro silniejszy niż rok temu (wzmocnił się, nastąpiła jego aprecjacja) i jest dla zagranicy droższy, bo o ile rok temu kosztował ją 0,23 euro, o tyle teraz 0,24. W przypadku dolara ta różnica jest dużo większa wskutek zmiany kursów krzyżowych; euro wzmocniło się wobec dolara z 1,05 z do 1,20. W konsekwencji złoty wzmocnił się jeszcze bardziej wobec dolara i dla posiadaczy dolarów podrożał z 0,24 do 0,29 dol. za 1 złoty.
Zbyt silny, przewartościowany złoty oznacza, że zaprzestaje się w kraju produkcji tych towarów, których import staje się tańszy. Miejsca pracy, zyski, dochody budżetowe transferowane są wtedy za granicę. No i rośnie poparcie polityczne dla elit rządzących w kraju, który na tym korzysta. Politycy wolą raz to silniejszy pieniądz, innym razem słabszy. Silny złoty sprzyja ograniczaniu inflacji poprzez tańsze towary z importu czy też tańszą turystykę wyjazdową. Zarazem tenże silny złoty daje mniejsze wpływy eksporterom, co z kolei skutkuje relatywnie mniejszą produkcją, mniejszym zatrudnieniem, zyskami i wpływami podatkowymi.
Gdy jest dobra koniunktura, jak obecnie w Polsce, politycy – najczęściej myślący krótkookresowo – woleliby silniejszą walutę, bo dobra koniunktura zmniejsza bezrobocie i przy silnej walucie blokuje inflację. Gdy koniunktura jest zła, wolą słabszy pieniądz, bo poprzez większe wpływy z eksportu pobudza to produkcję i zatrudnienie oraz zwiększa wpływy budżetowe. Gdy w ślad za tym, niestety, przyspieszy wskutek importowanej drożyzny inflacja, zmieniają zdanie. I tak się szarpią; raz się przez chwilę cieszą, jak euro jest po 3,50, kiedy indziej, gdy skacze do 4,50. Tam gdzie jest euro, na przykład w relacjach ekonomicznych między Francją i Hiszpanią, nie ma problemu takich wahań, tam gdzie go nie ma – choćby w Polsce i naszych relacjach z eurolandią – niestabilność kursu, a zwłaszcza nieprzewidywalność kierunku, natężenia i częstotliwości jego zmian może być istotnym problemem, podobnie jak to już bywało w przeszłości.