Rząd zdecydował się na podniesienie deficytu ze 184 mld zł do 240,3 mld zł w 2024 r. W relacji do PKB deficyt budżetowy sięgnie 6,6 proc. PKB, czyli będzie o 1,5 pkt proc. powyżej poziomu zakładanego pierwotnie w ustawie budżetowej. I to wszystko w roku, w którym nastąpiło wszczęcie przez Komisję Europejską procedury EDP (nadmiernego deficytu). W znowelizowanym budżecie dochody zostały obniżone o 56,3 mld zł (w tym VAT o 22,9 mld zł, CIT o 11,1 mld zł, a PIT o 11,5 mld zł, w tym 8,2 mld zł transferu do JST, co jest jednak dla budżetu obojętne, bo o tyle zostanie zredukowana dotacja). Ze znowelizowanego budżetu usunięto fikcyjną wpłatę z zysku NBP, zmniejszone też zostały wpływy z podatku ETS (z emisji CO2) o 8,8 mld zł.
Urealnione dochody
Dotychczasowy budżet przygotowany jeszcze przez rząd Morawieckiego, a przejęty bez większych poprawek przez obecną koalicję rządową, był od początku krytykowany przez ekonomistów jako zupełnie nierealistyczny. Nowelizacja dotyczyła wyłącznie urealnienia strony przychodowej. Ponieważ strona wydatkowa pozostała niezmieniona, musiał wystrzelić deficyt. Przy okazji rząd już zapowiedział, że nie należy spodziewać się dopasowania wydatków do zmniejszonych przychodów również w 2025 r., gdyż w projekcie ustawy budżetowej wykreślono zapis, że w skali całego roku wydatki będą istotnie niższe od zakładanych. Przekaz jest zatem czytelny: w 2025 r. bardzo ważnych dla przyszłości kraju wyborów prezydenckich rząd nie planuje efektywnych oszczędności wydatkowych.
Starając się zrozumieć logikę podporządkowania wyborom stabilności makroekonomicznej naszej gospodarki, zastanawiam się, na jakich zasadach powinna opierać się budżetowa Realpolitik. Bez zmiany prezydenta na takiego, który przestanie blokować pogłębiający się chaos w wymiarze sprawiedliwości, co ma dewastujący wpływ na stabilność gospodarki i obrotu gospodarczego, nie jest możliwa żadna zmiana negatywnych trendów w polityce budżetowej, które widać od lat. Żeby stworzyć podwaliny reform fiskalnych, które przyczyniłyby się do zwiększenia stopy oszczędności, a w konsekwencji stopy inwestycji, bez których gospodarka nasza nie będzie innowacyjna, musimy przywrócić stabilne prawo. Ufam, że obecna koalicja rządowa podobnie rozumie wagę przyszłorocznych wyborów prezydenckich i dlatego zdecydowała się na bardzo ryzykowny manewr budżetowy. Bo cóż on w istocie oznacza?
Normalnie procedura nadmiernego deficytu (EDP) implikuje jego redukcję o co najmniej 0,25 proc. PKB w pierwszym roku programu dostosowawczego. Zaniechanie redukcji deficytu w 2025 r. spowoduje konieczność przyspieszenia jego redukcji aż o co najmniej 0,7 proc. w 2026 r., co jest awykonalne. Alternatywnie ścieżka redukcji deficytu w żmudnych i niełatwych negocjacjach z KE planu wychodzenia w procedury nadmiernego deficytu powinna być wydłużona z czterech do siedmiu lat. Tertium non datur.
Dodatkowo jako źródła finansowania zwiększonego deficytu wskazane zostały płynne środki na rachunkach budżetu państwa (łącznie 48 mld zł) oraz dodatkowe emisje obligacji Skarbu Państwa (SPW) do 11 mld zł. Wykorzystanie płynnych rezerw ma zapobiec kolejnemu wzrostowi potrzeb pożyczkowych, zresztą bezpośrednio po publikacji nowelizacji rząd podniósł już profilaktycznie rentowność obligacji rządowych. Rządzący najwyraźniej zdają sobie sprawę, że wydrenowanie kasy państwa z gotówki jest ryzykowną strategią, gdyż dane gospodarcze opublikowane przez GUS za III kw. (gospodarka skurczyła się o 0,1 proc. kw./kw., w efekcie wzrost PKB niewyrównany sezonowo przyhamował z 3,2 do 2,7 proc.) spowodowały, że prognozy budżetowe rządu na lata 2024 (wzrost PKB o 3,1 proc.) i 2025 (3,9 proc.) stały się nieaktualne chwilę po nowelizacji budżetu.