Dlaczego jest to zaskoczeniem? Patrzący na statystyki gospodarcze eksperci mieli przed oczami zupełnie inny obraz Rumunii. Kraju, który od kilkunastu lat ma jedną z najszybciej rozwijających się gospodarek Europy (tylko nieznacznie ustępując pod tym względem Polsce). Kraju, który właśnie przeskoczył pod względem poziomu PKB na głowę mieszkańca od wieków znacznie zamożniejsze i nieodmiennie traktujące go z wyższością Węgry (do dziś premier Orbán nie przyjmuje tego faktu do wiadomości, sugerując, że to jakieś statystyczne oszustwo). Kraju, który dzięki członkostwu w Unii szybko się modernizuje i skutecznie przyciąga nowe inwestycje. Słowem – Rumunii, która jest dziś jedynym chyba na Bałkanach przykładem gospodarczego sukcesu.
Naprawdę jest krajem sukcesu? To dlaczego najwięcej głosów w pierwszej turze wyborów prezydenckich uzyskał kandydat obiecujący Rumunom „przywrócenie godności” i zadbanie o „upokorzonych”? Dlaczego od 1990 r. ludność skurczyła się o 3 mln, głównie skutkiem wyemigrowania 4 mln mieszkańców (w odróżnieniu od Polski fala emigracji wcale nie opada – co roku kraj opuszcza nadal 200–250 tys. ludzi)? Dlaczego w polityce kraj posuwa się od kryzysu do kryzysu?
Trzeba przyznać, że Rumunia ma dość skomplikowaną historię rozwoju gospodarczego. Do połowy XX wieku należała do najuboższych krajów Europy, słynnym głównie z ekscesów hospodara Włada Palownika, znanego powszechnie pod przydomkiem Drakula. Pierwsze dekady władzy komunistycznej przyniosły przyspieszenie rozwoju, choć oczywiście wyolbrzymiane przez propagandę. Jednak później nastąpiło załamanie, a kolejne wcielenie Drakuli, komunistyczny dyktator Nicolae Ceaușescu, z powrotem zagłodził naród (w połowie lat 80. rumuński PKB na mieszkańca był już o 40 proc. wyższy od polskiego, dekadę później o 25 proc. niższy). W pierwszych latach transformacji gnębiony przez pomniejszych potomków Drakuli kraj radził sobie bardzo źle i gnębiły go kolejne kryzysy (do momentu, kiedy zaczęło się wschodnie rozszerzenie Unii Europejskiej, polski PKB wzrósł już o 50 proc. w stosunku do 1989 r., a rumuński jeszcze nie odzyskał dawnego poziomu). I dopiero od momentu przystąpienia do Unii w 2007 r. Rumunia weszła na ścieżkę wzrostu inwestycji, eksportu i szybkiego rozwoju. Czyżby przebity osinowym kołkiem Drakula zasnął na dobre?
Jak się okazało, niekoniecznie. Rumunia odnotowuje wprawdzie wzrost PKB, ale jego owoce są dzielone bardzo nierówno. Między kwitnącym Bukaresztem a żyjącą wciąż w nędzy wsią jest ogromy rozziew, a tymczasem zacofane rolnictwo zatrudnia niemal 20 proc. ludności (najwyższy odsetek w Unii). Zróżnicowanie dochodowe jest znacznie większe niż w Polsce, natomiast poziom życia przeciętnego Rumuna należy wciąż do najniższych w Unii. Szaleje korupcja, szybko narasta dług publiczny, a utrzymujący się od lat ogromny deficyt obrotów bieżących zagraża stabilności waluty.
Wygląda więc na to, że nie trzeba było wiele, by wywołać masowy odruch niezadowolenia. Ot, wystarczyło podsypać trochę moskiewskich pieniędzy, a śpiący dotąd beztrosko wampir znowu się obudził. Można tylko mieć nadzieję, że nie dorwie się znów do szyi Rumunów i nie zacznie wysysać z niej krwi.