Zaczynam podejrzewać, że mam jakieś zdolności prorocze. Dokładnie cztery tygodnie temu napisałem w felietonie na temat nominacji do rad nadzorczych w państwowych firmach, że „warunki udokumentowanego wykształcenia nietrudno obejść (program MBA może w Polsce uruchomić każdy, bez spełnienia jakichkolwiek kryteriów jakości)”. A miesiąc później wszystkie media zaczęły rozpisywać się o pewnej prywatnej uczelni, która za odpowiednią rekompensatą dostarczała w ostatnich latach fikcyjnych dyplomów MBA wszystkim tym, których rządząca partia uznała za godnych zaufania i powierzenia im ważnych stanowisk w państwowych firmach.
Czytaj więcej
Szefowie najlepszych w Polsce studiów menedżerskich od czterech lat apelują do władz o ukrócenie patologii na rynku MBA. Potrzebę walki z pseudoedukacją potwierdziła afera Collegium Humanum.
Uważam, że cała ta historia jest przykładem bardzo udanego partnerstwa prywatno-publicznego. Z jednej strony mamy jasny i trudny do rozwiązania problem rządzących, który w swoim czasie jasno przedstawił ważny polityk Prawa i Sprawiedliwości w wiekopomnych słowach: „nie zatrudniamy ekspertów, bo jak zatrudnialiśmy ekspertów, to nie chcieli oni realizować naszego programu”. Z drugiej strony mamy innowacyjnie działający sektor prywatny, który w związku z tym natychmiast zaczął dostarczać papier pozwalający zajmować stanowiska w radach nadzorczych osobom właściwym, tylko bezlitośnie prześladowanym przez zawistne „elity” za brak udokumentowanych kwalifikacji. Obie strony były więc zadowolone: rządzący i ich protegowani mieli rozwiązany problem – a sektor prywatny, reprezentowany przez obrotne kierownictwo uczelni, miał zyski.
Pióro jest silniejsze od miecza, jak napisał dwa wieki temu angielski pisarz i polityk Edward Bulwer-Lytton, a papier jest ważniejszy od kwalifikacji, należałoby dziś dodać. Podobnie jak patriotyzm jest u dyplomatów ważniejszy od tego, czy rozumieją obce języki. „Mówmy z cudzoziemcami jedynie po polsku!”, domagał się prezes Nikodem Dyzma, a poprzednie kierownictwo MSZ zgodziło się z tym słusznym postulatem, dwa lata temu wykreślając obowiązek biegłej znajomości języków obcych przez dyplomatów. No cóż, jeśli ambasador mówi niezrozumiałą mową, diabli wiedzą, o czym on tam z tubylcami rozmawia.
Reasumując: pomysł, aby zamiast rzeczywistych kwalifikacji w doborze do służby publicznej i do rad nadzorczych państwowych przedsiębiorstw decydował świstek papieru, znakomicie ułatwia życie, ale niekoniecznie prowadzi do lepszego zarządzania.