Przynajmniej jedna elektrownia atomowa mogła już działać w obecnym trudnym czasie, gdy zagrożone jest nasze bezpieczeństwo energetyczne. Mogła, gdyby nie zmarnowano całej minionej dekady. Były tylko ambitne programy, strategie, raporty, spekulacje o lokalizacjach oraz bezustanne deklaracje, że atom jest nam niezbędny.
Do atomu wyraźnie zabrakło politykom – i PO, i PiS – energii. To oni rozdają karty, bo żadnej z polskich firm energetycznych nie stać na tak kosztowną inwestycję w pojedynkę i bez zielonego światła z góry. Wydawało się, że niezbędne inwestycje ruszą w kopyta za pierwszego rządu PO–PSL. W 2010 roku PGE, KGHM, Enea i Turon powołały spółkę PGE EJ1, która miała być za nie odpowiedzialna. Jednak poza zmianą nazwy, w ubiegłym roku Polskie Elektrownie Jądrowe wielkim dorobkiem, także za PiS, pochwalić się nie mogą. Elektrowni, jak nie było, tak nie ma. Jest tylko tzw. preferowana lokalizacja i nowe kadry. Dalej jesteśmy na początku drogi.
Czytaj więcej
KGHM zbuduje pierwszą elektrownię w 2029 r. Rząd daje zielone światło energetyce jądrowej.
Tymczasem te dość rachityczne i bezpłodne przygotowania do polskiego atomu okazały się bardzo drogie i tylko w latach 2010–2018 pochłonęły prawie pół miliarda złotych, z czego jedna czwarta to pensje.
Dlaczego w tak zanieczyszczonym kraju, który rozpaczliwie potrzebuje czystej energii i dywersyfikacji źródeł, co pozwoliłoby uniezależnić się od Rosji, tak zlekceważono tę kwestię? Dlaczego w tym czasie zmarnotrawiono pieniądze z opłat za certyfikaty CO2, które miały pójść na modernizację polskiej energetyki? Politykom po prostu bardziej opłaca się kupować wyborców niż reaktory – koszt tylko jednego dużego bloku jądrowego o mocy 1000 MW wynosi 40 mld zł. To więcej niż łączny roczny koszt 500+ i emeryckiej czternastki.