Mieszkańcy Niemiec, Czech, Austrii czy Węgier, zalanych przez wezbrane rzeki, tak wysokiej wody jeszcze nie widzieli. Dla nich jest to powódź stulecia, tysiąclecia, a nawet wszech czasów. Ale pod koniec stulecia takie kataklizmy będą się zdarzały co kilka, kilkanaście lat.
Czy Polska jest na to przygotowana? Dlaczego nawet krótkotrwałe, ale gwałtowne deszcze mogą wywołać prawdziwy kataklizm?
To skutek wadliwej gospodarki wodnej. Jest to przede wszystkim spadek po czasach PRL. Jednym z priorytetów władz 30–40 lat temu były melioracje. 80 proc. odwodnieniowych pochodzących z tamtych czasów jest wadliwie zbudowana. Powinny nie tylko odwadniać, ale nawadniać. Kopano rowy melioracyjne, którymi woda mogła odpłynąć, a nie umieszczano w nich zastawek, podnoszonych lub opuszczanych zapór, dzięki którym wodę można w razie potrzeby powstrzymać. Zadaniem rowu melioracyjnego jest ochrona łąki wczesną wiosną przed zalaniem. Ale gdy woda zaczyna opadać, zamykane zastawki powinny wodę powstrzymać. W lecie będzie mogła przesączać się z powrotem do wysychającej gleby.
Innym przykładem szkodliwych pomysłów, jakie dziś przysparzają kłopotów mieszkańcom miast, jest regulowanie rzek i budowanie wałów przeciwpowodziowych tam, gdzie nie jest to konieczne. Wały powinny służyć jedynie ochronie osiedli czy zakładów przemysłowych, a nie pastwisk, łąk i lasów w dolinach rzek. Jeśli taki teren zostanie odgrodzony od rzeki, spiętrzona woda popłynie dalej i może przerwać wał w miejscu, gdzie spowoduje prawdziwe szkody, zalewając tereny miejskie.