Demiurg w Nowym Jorku

Piewca świata pokrak i polskich kompleksów. Gombrowicz rysunku. Ma to coś, czego nawet talent nie przebije

Publikacja: 13.05.2012 19:00

Andrzej Czeczot (1933 – 2012)

Andrzej Czeczot (1933 – 2012)

Foto: Forum, Igor Omulecki Igor Omulecki

Red

Był grudzień 1980 r. W warszawskiej galerii Grażyny Hase tłum najwybitniejszych dziennikarzy, malarzy, rysowników, pisarzy i aktorów otupywał śnieg z butów i stawał zachwycony kosmosem kolegi z Katowic. Dziwne prace znane ze „Szpilek", ale i dotąd nieznane nikomu, wisiały dookoła jak śnieżyca za oknem. Po raz pierwszy mogliśmy wejść w pokracznie skondensowany świat Andrzeja Czeczota, który kreował to, co nas otaczało, jak Stwórca, a nie opisywał jako odtwórca. Jego świat był bezspornie kreacją, przed którą stanęliśmy pokornie, ze szczególnym uwzględnieniem kolegów po fachu. Była to wystawa demiurga mającego nieoczekiwaną siłę tworzenia nowych pokracznych bytów. Na ścianach haftowane makatki pełne zalotnych, zdeformowanych bab wykonujących przypisane im czynności domowe, ale i nie tylko. Latające krowy z doczepionymi dojarkami. Pijani chłopi, kabłąkowaci robotnicy w beretkach, banalne makatkowe hasła w sekundę zmienione w dzieła sztuki. I akty. Zadziaste ze zwężającymi się do dołu łydziastymi nogami prowincjonalne „naczynia rozkoszy" gonione przez potwory w rozciągniętych gaciach. Totalna wiocha, ale i coś pomiędzy Chagallem a Breughlem. Jeszcze brak koloru, ale totalny odlot formalny dzięki niebywałej swobodnej i krzywej kresce wyhaftowanej granatową nicią na wykrochmalonych kawałkach płótna. Nagle zrozumieliśmy, że Andrzej jest najlepszy, że przerósł nas formalnie, bo ma to coś, czego nawet talent nie przebije. Jest przysłany Stamtąd, by śpiewać o komunie w sposób zabawny, ale groźny, coś przypominać i oświetlać lampką swojego wielkiego talentu. Tak się zaczęła salonowa kariera Czeczota, twórcy i piewcy świata pokrak i polskich kompleksów. Gombrowicza rysunku.

Makatkę kupił każdy, ja dwie i wisiały u mnie w pracowni do wyjazdu do Nowego Jorku. Rysunki narysowane przez niego w Stanach mam na ścianach w Warszawie. Jego przyjazd po krótkim internowaniu bardzo nas ucieszył i patrzyliśmy, jak pnie się po cierniowej drabinie rynku sztuki ze zmiennym skutkiem. Pomagali mu wszyscy. Galernicy zmusili do używania koloru, zwiększenia formatu i tematyki, zupełnie nieaktualnej w świecie kolorowych cepelinów wiszących nad Manhattanem. Jest taki jego rysunek przedstawiający cały Nowy Jork z szybującymi nad nim balonami. Bardzo się wtedy przyjaźniliśmy i kilka razy w tygodniu spotykaliśmy się na rozlicznych wernisażach i wódkach, bo nasza Jaruzelska emigracja nie miała krzty Giedroyciowego piekła. Andrzej zamieszkał z rodziną na Greenpoincie. My, single, zostaliśmy na Manhattanie. Myślę, że powodem jego niechęci do NYC oprócz nieznajomości angielskiego był greenpoincki świat emigrantów, przypominający polskie piekiełko, w którym żył jak intelektualna huba. Uwielbiał panów Zenusiów wlewających w siebie hektolitry płynów i bijących się sztachetami, oczywiście z Manhattanem w tle. Niedawno nagrywaliśmy wspólnie program o polskich artystach w Nowym Jorku. Andrzej był jeszcze w dobrej formie, choć mówił, jakby nie był. To była część jego wizerunku, choć czasami śmiał się jakby do siebie i zasłaniał usta ręką albo wkładał palec do oka. Mam takie z nim zdjęcie z NY. Siedzimy na tle polskiego kilimka na ścianie, na strasznej kanapie przykrytej futrzakiem. Czółko przy czółku i strasznie się z czegoś śmiejemy. Dotykamy się czołami, a Andrzej trzyma się jednocześnie za nos, wkłada palec do oka i obejmuje mnie ramieniem.

Był cudownym mądrym artystą. Zaśpiewał cudowną balladę o głupocie i nienawiści, bezradności i pogodzeniu się z niewidzialnym Bogiem, który dał mu niewyobrażalny talent. Ars longa. Taka jest prawda.

„Lepiej umrzeć, niż pracować"

Michel Servin, Deo Gratias

Nigdy nie szukałem roboty, a robota też mnie nie szukała. Jak wychodziłem z pierdla, to jechałem do dużego miasta, gdzie był duży zakład czy fabryka. No i był, bo musiał, komitet partii. Dzwoniłem do komitetu partii i tam zawsze był sekretariat i sekretarz wydziału.

I ja jemu bolesnym głosem wstawiałem gadkę: że właśnie wyszedłem ze szpitala, że straciłem pracę, mieszkanie i chyba umrę z głodu... A on się wzruszał i dzwonił do zakładu, do POP, do związku albo i samego dyrektora: „Słuchajcie, towarzyszu, pomóżcie biedakowi, co wyszedł ze szpitala..." i tak dalej. Powtarzał te pierdoły, co mu nawciskałem, dawał mi adres i nazwisko członka, do którego miałem się zgłosić. Szedłem.

Jak dawali mi pieniążki, sto, dwieście, czasem więcej, było OK, ale jak jakieś ciuchy czy inny chłam, to ładowałem to do wora i fru na bazar, żeby opchnąć. Jakoś się wtedy żyło!

Gdy nastała „Solidarność", to dzwoniłem do kurii i powtarzałem numer. Ale ci w sukienkach rzadko się wzruszają. Odsyłają do Caritasu, a to już kompletna chujnia.

I dlatego, zgredzie, wolę państwowy zakład penitencjarny, czyli pierdel. Tu mamy darmowy wikt i opierunek, no i dach nad głową i wypiskę – amen.

Areszt Śledczy Komendy Wojewódzkiej MO, Katowice, 1981 R., z tomu „Czeczot. Album Przedśmiertny", wyd. ISKRY

Był grudzień 1980 r. W warszawskiej galerii Grażyny Hase tłum najwybitniejszych dziennikarzy, malarzy, rysowników, pisarzy i aktorów otupywał śnieg z butów i stawał zachwycony kosmosem kolegi z Katowic. Dziwne prace znane ze „Szpilek", ale i dotąd nieznane nikomu, wisiały dookoła jak śnieżyca za oknem. Po raz pierwszy mogliśmy wejść w pokracznie skondensowany świat Andrzeja Czeczota, który kreował to, co nas otaczało, jak Stwórca, a nie opisywał jako odtwórca. Jego świat był bezspornie kreacją, przed którą stanęliśmy pokornie, ze szczególnym uwzględnieniem kolegów po fachu. Była to wystawa demiurga mającego nieoczekiwaną siłę tworzenia nowych pokracznych bytów. Na ścianach haftowane makatki pełne zalotnych, zdeformowanych bab wykonujących przypisane im czynności domowe, ale i nie tylko. Latające krowy z doczepionymi dojarkami. Pijani chłopi, kabłąkowaci robotnicy w beretkach, banalne makatkowe hasła w sekundę zmienione w dzieła sztuki. I akty. Zadziaste ze zwężającymi się do dołu łydziastymi nogami prowincjonalne „naczynia rozkoszy" gonione przez potwory w rozciągniętych gaciach. Totalna wiocha, ale i coś pomiędzy Chagallem a Breughlem. Jeszcze brak koloru, ale totalny odlot formalny dzięki niebywałej swobodnej i krzywej kresce wyhaftowanej granatową nicią na wykrochmalonych kawałkach płótna. Nagle zrozumieliśmy, że Andrzej jest najlepszy, że przerósł nas formalnie, bo ma to coś, czego nawet talent nie przebije. Jest przysłany Stamtąd, by śpiewać o komunie w sposób zabawny, ale groźny, coś przypominać i oświetlać lampką swojego wielkiego talentu. Tak się zaczęła salonowa kariera Czeczota, twórcy i piewcy świata pokrak i polskich kompleksów. Gombrowicza rysunku.

Czym jeździć
Nowa Skoda Kodiaq. Liczą się konie mechaniczne czy design?
Tu i Teraz
Nowa Skoda Superb. Komfort w parze z technologią
Kultura
ARTkombinat Scena Monopolis: interdyscyplinarna fuzja przestrzeni
Kultura
"Kulej. Dwie strony medalu". Historia oparta na faktach
Kultura
Sprzeciw wobec planów odwołania dyrektora Muzeum Historii Polski Roberta Kostry