To już chyba tradycja, że polskie koncerty Gallaghera przygnębiają niską frekwencją. Tak było w 2000 r. gdy Oasis przyjechało w niepełnym składzie. Tłumów też nie było trzy lata temu w Gdańsku i chyba trzeba się pogodzić z tym, że dzisiaj już inne gwiazdy ściągają na koncerty tłumy.
Noel, profesjonalista w każdym calu, zagrał bardzo dobry koncert. Zmieniał nastroje i tempo, a utwory z repertuaru High Flying Birds, dynamicznie zaaranżowane, brzmiały ciekawiej niż na płycie. Nie zabrakło też utworów z płyt Oasis. Nic dziwnego, to w końcu on był mózgiem tej grupy. Fani mogli usłyszeć w jego wykonaniu "Champagne Supernova", "Digsy's Dinner", a na sam koniec wielki przebój "Don't Look Back in Anger".
Drugiego dnia, w lepszej pogodzie, można było odzyskać wiarę w instytucję festiwalu. Dobór artystów na dużej scenie może być również odpowiedzią na to jaka muzyka ściąga dziś tłumy. Raper Big Sean nie celebrował każdego utworu. Zagrał koncertowy mixtape, w którym kolejne kawałki płynnie przechodziły w następne. Grał ze swoich płyt, ale również zwrotki z piosenek, w których rymował gościnnie - m. in. z Kanye Westem, czy Drake'm. I opowiadał o dorastaniu w upadającym Detroit, swojej rodzinie i przejściach z używkami. Swoim występem zgromadził dużą publiczność i często udawało mu się poderwać ludzi do skakania i skandowania refrenów. Bardzo dobry występ Big Sean'a zwiększył oczekiwania przed główną gwiazdą sobotniego wieczoru - Markiem Ronsonem.
Na scenie pod namiotem swój muzyczno-wizualny show prezentowała FKA Twigs, zdolna artystka muzyki elektronicznej, ale jej publiczność zaczęła się przerzedzać przed koncertem Ronsona. Brytyjski producent stanął za konsoletą na pół godziny przed północą, a pierwsze zmiksowane dźwięki i słowa stanowiły motto wieczoru: "I live for the funk, I die for the funk" z utworu "Chief Rocka" Lords of Underground. Nawet gdy później Ronson grał hip hopowe klasyki Snoop Dogga i Dr Dre, czy Amy Winehouse, to duch funku unosił się nad tańczącym tłumem. Ronson dał półtoragodzinne, energetyczne show, podczas którego wybrzmiało kilkadziesiąt znanych utworów. Powtarzał, że nigdy nie grał setu didżejskiego dla tak licznej publiczności pod gołym niebem. A zabawa rzeczywiście była przednia, co widać było po roztańczonym tłumie uśmiechniętych ludzi.
Oczywiście najgoręcej został przyjęty jego ostatni przebój "Uptown Funk", ale magicznych chwil było więcej, jak choćby wtedy gdy na zakończenie występu puścił piosenkę "Valerie" zmarłej tragicznie Amy Winehouse, za której sukcesem muzyczny stał właśnie Anglik.