Gdynia. Zdaniem Lloyda Jackmana, product managera z agencji Thomsona Reutersa, nie ma to jak Gdynia. Gdańsk jest zbyt ruchliwy, Sopot – dobry tylko na sobotni wieczór, a w Gdyni warto zamieszkać. – To miasto ma wszystko – mówi. – I jest świetnie położone pomiędzy morzem a morenowymi wzniesieniami porośniętymi bujnym lasem. Wytyczono tam szlaki, które przyciągają rowerzystów i osoby uprawiające jogging czy nordic walking. Kto woli plażę – proszę bardzo. Jest bulwar nadmorski, ciągnący się wzdłuż miasta, a przy nim świetne knajpki, np. Contrast Cafe. Gdynia ma dużo dobrych restauracji, jedną z najnowszych jest Chwila Moment, otwarta na dwóch poziomach Infoboxu przy ul. Świętojańskiej. A kto chce poczuć klimat PRL, skosztować mielonych kotletów albo żurku, ten zalicza Bistro Kwadrans przy skwerze Kościuszki. – Zawsze tam wpadam, kiedy jestem w centrum – zapewnia Lloyd. Miłośnicy architektury wędrują szlakiem modernistycznym, podziwiając po drodze piękne gmachy wzniesione w okresie międzywojennym. Z kolei zainteresowani historią jadą do Muzeum Emigracji, urządzonego w zabytkowym budynku dawnego Dworca Morskiego. Mało atrakcji? Zawsze można jeszcze przejechać się kolejką szynową na szczyt Kamiennej Góry, skąd rozpościera się piękny widok na port, spojrzeć na marinę i stacjonujące w niej jachty albo na Sea Towers (w rankingu wieżowców w Polsce na 11. miejscu pod względem wysokości), wzniesione na Nabrzeżu Prezydenta, zaledwie 12 metrów od linii brzegowej.
Foto: 123RF
Toruń. Peruwiańczyk Heli Taica Frias, który w Toruniu prowadzi Club Latino (bo ożenił się z torunianką), mówi, że Toruń trzeba nie tylko odwiedzić, ale i zwiedzić. Na początek zachęca do mojito, zatańczenia milongi, ewentualnie salsy, i skosztowania pierników. Toruń to przecież jedyne miasto na świecie, w którym zwiedza się Żywe Muzeum Piernika, ulokowane na piętrze zabytkowego spichrza. Mało kto wie, że można wziąć udział w pokazie wypieku pierników według receptur sprzed 500 lat. Przesiewać mąkę i ucierać korzenie wśród zapachów kardamonu, cynamonu i imbiru. Potem trzeba wpaść do planetarium, które mieści się w dawnym zbiorniku gazowym. W 1860 r. obudowano go ceglaną konstrukcją, a ponad sto lat później postanowiono dostosować do potrzeb powstającego planetarium. Spacer po Starym Mieście, wpisanym na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO, to zdaniem Heli obowiązek. Mury obronne, średniowieczne baszty i Krzywa Wieża, która odchyla się od pionu prawie półtora metra, robią wrażenie. Podobnie jak monumentalne gotyckie kościoły wzniesione z czerwonej cegły, które zalicza się do największych takich budowli w Europie Środkowej. Kto pominie pomnik Mikołaja Kopernika na staromiejskim rynku, ten nie był w Toruniu. Jak i ten, kto nie zaliczy spaceru po bulwarze Filadelfijskim, gdzie nakręcono pierwsze sceny legendarnego filmu Marka Piwowskiego „Rejs”.
Foto: 123RF
Rzeszów. Olieg Achram, kapitan Asseco Resovii oraz reprezentacji Białorusi, uważa, że warto odwiedzić Rzeszów. – To po prostu fajne i zadbane miasto – mówi. Zresztą w ostatnich latach Rzeszów bardzo się zmienił. Ma piękne parki, wybudowano tam pierwszą w Polsce pierścieniową kładkę dla pieszych, którą następnie uznano za jedną z najciekawszych inwestycji ostatnich lat. Ale zwiedzanie należy rozpocząć od rynku z neorenesansowym ratuszem. Przy okazji warto zwrócić uwagę na kamienicę nr 19, czyli Dom Polonii, bo wyróżnia ją ciekawa, klasycystyczna elewacja. Z rynku od razu skierujmy się w stronę alei Pod Kasztanami. To przy niej stoją ekskluzywne secesyjne wille, kiedyś określane jako „płody fantazji i wiedeńsko–galicyjskiego smaku”. Stamtąd niedaleko do letniego pałacu Lubomirskich, zachwycającej późnobarokowej rezydencji z elementami rokoka otoczonej ogrodem. Powstała w latach 90. XVII w. na terenie dawnej winnicy Mikołaja Spytka Ligęzy. Zamek (wybudowany na początku XX w., na miejscu dawnego zamku Lubomirskich), jeden z głównych zabytków miasta, kiedyś służył jako więzienie. Dla odmiany dziś jest siedzibą sądu. Odpoczynek, oczywiście, nad Wisłokiem, choć i tam jest co oglądać. Chodzi o pomnik Stanisława Nitki, ostatniego z klanu rzeszowskich krypiarzy. Przewoził rzeszowian przez rzekę przez przeszło 50 lat (do połowy lat 80. XX w.). Nawet kiedy miasto już miało mosty i kładkę dla pieszych, on nadal przeprawiał ich swą krypą na drugi brzeg.
Foto: Fotorzepa, Łukasz Solski
Kraków. Gerard Kilroy, wykładowca Akademii Ignatianum w Krakowie, uważa, że każde miasto na świecie zamiast murów obronnych powinno mieć… planty. Przyjechał do Krakowa na kilka miesięcy i nie może się nacieszyć spacerami po rynku i parkach. Z przejęciem opowiada o historii Plant powstałych na obszarze dawnych fortyfikacji Krakowa. Jeszcze na początku XIX w. miasto otaczał pierścień nieprzydatnych już murów obronnych. Postanowiono je rozebrać, a wtedy Feliks Radwański zaproponował utworzenie w ich miejscu publicznych ogrodów. W 1817 r. złożył w Senacie Wolnego Miasta Krakowa odpowiedni projekt. Pięć lat później rozpoczęto prace przy tworzeniu parku. – Lubię tam spacerować, rozmyślam o historii Krakowa, mijam roześmianych studentów i dzieci śmigające na rowerach. Przejść całe Planty to znaczy zrobić czterokilometrowy spacer wokół miasta. Tego nie da żadna siłownia. Nie sposób przeżyć choćby dnia w Krakowie, żeby nie zajrzeć na Rynek i nie spojrzeć na Sukiennice. Z mojej pierwszej podróży do Polski w 1989 r. pamiętam Rynek jako smutne, opuszczone miejsce. Patrole policji tonące w mrocznej mgle. Dziś Rynek jest pełen życia i kolorów. Sklepy z czekoladkami i restauracje kuszą, by wejść do środka. Lubię wracać do Muzeum Narodowego mieszczącego się na pierwszym piętrze w Sukiennicach. Szczególne wrażenie robi na mnie obraz przedstawiający powstanie styczniowe w 1863 r. i zgromadzona tam kolekcja broni – mówi. A po muzeum musi być kawa. Najchętniej w Nowej Prowincji przy Brackiej. Podają tam też gorącą czekoladę i grzane wino. Można usiąść z laptopem albo przyłączyć się politycznej dyskusji. Zawsze się taka toczy przy którymś stoliku. To kafejka studentów i wykładowców z okolicznych uczelni, przepełniona przyjazną, intelektualną atmosferą.
Foto: 123RF
Warszawa. Charly Wilder, dziennikarz „NYT”, podaje dziesięć powodów, dla których warto odwiedzić Warszawę. Na czele listy jest zrekonstruowane Stare Miasto oraz Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Kolejne miejsca zajmują knajpy – Bar Studio w Pałacu Kultury, Charlotte na placu Zbawiciela i Oberża pod Czerwonym Wieprzem, urządzona w socrealistycznym pawilonie. I to ona podoba się Wilderowi najbardziej. Szczególnie dania dla proletariatu: pierogi z kapustą i grzybami, podawane z kubkiem barszczu, czy dla burżuazji: pieczona kaczka w ziołach z jabłkami, serwowana z buraczkami i sosem z polskich wiśni. Oczywiście można zajrzeć do Galerii Grafiki i Plakatu, ale może lepiej wpaść na Mysią 3 i przejrzeć propozycje światowych marek (Muji, COS, Leica) albo lokalnych projektantów. Atelier Amaro, jedyna polska restauracja wyróżniona gwiazdką Michelin, to też propozycja nie do odrzucenia. – Ale stolik trzeba tam zarezerwować z miesięcznym wyprzedzeniem – uprzedza Wilder. Łatwiej o miejsce będzie w restauracji Warszawa Wschodnia, która serwuje polską kuchnię z francuskim akcentem. I ma dodatkowy plus, bo mieści się w kompleksie Soho Factory, tuż obok Muzeum Neonów. A wieczorem? Wilder proponuje Miłość przy Kredytowej 9, z hip–hopem i muzyką elektroniczną, ewentualnie The View Warsaw, czyli klub VIP na 28. piętrze wieżowca przy Twardej. A jak i to nie wypali? Pozostaje Plan B, czyli bar na piętrze, powyżej Charlotte na placu Zbawiciela. Bo jak się bawić, to tylko w Warszawie.
Foto: 123RF