"Prezydent z facebooka. Pierwszy taki na świecie" - reklamuje się najmniej znany z 11 kandydatów w majowych wyborach prezydenckich, czyli Paweł Tanajno z Demokracji Bezpośredniej. Choć tegoroczna elekcja jest pierwszą, w której tak wielu pretendentom do Pałacu Prezydenckiego udało się zaistnieć i zebrać 100 tys. podpisów wyłącznie dzięki sieci, to ten kanał komunikacji wciąż odgrywa u nas niewielką rolę.
- Widać, że politycy poświęcają więcej czasu internetowi, ale to wciąż nie jest miejsce, gdzie rozstrzyga się kampania - uważa dr Jan Zając, psycholog społeczny z Uniwersytetu Warszawskiego. To zupełnie inaczej niż w USA, gdzie media społecznościowe i internet odgrywają bardzo istotne znaczenie w kreowaniu wizerunku, od niemal dekady. - Na wszystkich prezentacjach branżowych podkreśla się, że w 2008 r. prezydentowi Barackowi Obamie udało się zdobyć popularność, dzięki nowym mediom. To była pierwsza kampania w historii, gdzie internet tak mocno wpłynął na wynik - zauważa ekspert.
Pewne pomysły udaje się jednak przeszczepić. Paweł Kukiz i Janusz Korwin-Mikke opierają się na mikropłatnościach internetowych. W ten sposób finansował swoją kampanię Obama. Tyle, że za Oceanem liczba zebranych w ten sposób środków idzie w miliony dolarów. W Polsce jest skromniej. - Nie ma się co porównywać do USA. Tam jest zupełnie inna kultura polityczna, ludzie wystawiają plakaty kandydata w ogródku. U nas wstydzą się przyznać najbliższej rodzinie na kogo głosowali - wskazuje dr Zając.
Według deklaracji na stronie Kukiza, od początku kampanii zebrał on 140 tys. zł. Niemal 100 tys. więcej zebrała zaś partia KORWiN, która finansuje kampanię Korwin-Mikkego. To ugrupowanie jest w Polsce pionierem jeśli chodzi o taki sposób finansowania swojej działalności i stosuje bardzo zaawansowane narzędzia. Na jego stronach można znaleźć statystyki wpłat.