Ale za wcześnie, by ogłaszać sukces. Liczby codziennych zachorowań wciąż są duże, podobnie jak śmiertelnych ofiar koronawirusa. Jednak liczby te dowodzą skuteczności środków podjętych przez polskie państwo. Największe restrykcje zostały wprowadzone, gdy liczba chorych nie przekraczała setki, są zaś znoszone, gdy liczba przypadków grubo przekroczyła 22 tys., a zmarłych – tysiąc. Paradoks? Pozornie. Dzięki tak wczesnemu wprowadzeniu twardych reguł uniknęliśmy sytuacji takich, jakie miały miejsce we Włoszech, Hiszpanii czy USA, gdzie w szpitalach zabrakło łóżek dla chorych, a zakłady pogrzebowe nie nadążały z chowaniem ciał zmarłych. Dziś koronawirus w Polsce tli się w kilku ogniskach i tam potrzebne są szczególne środki sanitarne, ale społeczeństwo, zmęczone dwoma miesiącami stanu wyjątkowego, chce już normalności.
Podobnie ma się sprawa z maseczkami. Najpierw minister zdrowia przekonywał, że nic nie dają, potem stały się obowiązkowe i słyszeliśmy, że będziemy je nosić przez dwa lata. Od soboty w wielu miejscach możemy się zaś z nimi pożegnać. Ale i to pozorny paradoks. Maseczki miały walczyć bardziej z naszym lękiem niż z koronawirusem, dać wrażenie, że mamy wpływ na sytuację, po kilkutygodniowej totalnej blokadzie gospodarki. Łapanie ministra zdrowia za słówka jest dobrym zajęciem dla opozycji, ale ma niewielki wpływ na nasze zdrowie.
Co nie znaczy, że minister zdrowia Łukasz Szumowski ma nie odpowiadać na inne pytania. Wraz z premierem Mateuszem Morawieckim wykonali ogromną pracę i – nie mam wątpliwości – zapisali się na kartach historii Polski. Jednak gdy pandemia minie, minister powinien wyjaśnić szczegółowo zarzuty o konflikt interesów, które stawia mu opozycja. Opinia publiczna ma prawo poznać interesy jego żony i brata, by mieć pewność, że nie złamano standardów etycznych, o prawnych nie wspominając.