W piątek Bundestag zdecydował, że w Berlinie powstanie miejsce pamięci ofiar II wojny światowej i niemieckiej okupacji w Polsce. Sprawę w dzisiejszej "Rzeczpospolitej" komentował Jerzy Haszczyński
Monument ma przypominać o wydarzeniach, których świadków już prawie nie ma. Nie doczekali. Debata zaczęła się późno, trwała długo. Diabeł tkwił i tkwi w szczegółach, na ile polskie ofiary zasługują – to straszne słowo, ale do tego się to przede wszystkim sprowadza – na wyróżnienie wśród ofiar Trzeciej Rzeszy. O szczegółach piszemy w dzisiejszej „Rz". Tutaj padną ogólne tezy o znaczeniu tego projektu.
Przez wiele lat ze zdziwieniem obserwowaliśmy, jak ze światowej narracji o zbrodniach Trzeciej Rzeszy, z artykułów w prasie, z hollywoodzkich filmów, z rozpraw naukowych znikali Niemcy, a zastępowali ich naziści. Jednocześnie w trudnych momentach, w czasie kryzysu wywołanego ustawą o IPN czy akcji Rosji oskarżającej Polskę o wywołanie II wojny światowej, ważni politycy niemieccy umieli w wypowiedziach skierowanych do polskiego odbiorcy powiedzieć: tak, to my, Niemcy, ponosimy odpowiedzialność. Wydaje się jednak, że te zapewnienia mogą mieć charakter rytualny. Świadczy o tym wywiad z nowym ambasadorem Niemiec w Polsce, udzielony Jędrzejowi Bieleckiemu miesiąc temu dla „Rz".
Ojciec Arndta Freytaga von Loringhovena jako adiutant szefa sztabu generalnego był w ostatnich dniach wojny w bunkrze z Adolfem Hitlerem. Jak stwierdził ambasador, jego ojciec nie był nazistą, dosłownie: „nie wspierał nazizmu". Był patriotą, przekonanym, że „jego obowiązkiem jest walka za swój kraj".
To są słowa przemyślane, a nie rzucone przypadkowo w czasie bankietu. Jeżeli przedstawicielowi niemieckich elit, dyplomacie, dawniej wysokiemu funkcjonariuszowi wywiadu, nie zaświeciła się czerwona lampka przy wypowiadaniu takich tez, to znaczy, że te elity uważają to za coś normalnego. Można było siedzieć z Hitlerem w bunkrze i nie być nazistą. To kto dokonał tych zbrodni? No, bo nie Niemcy, nawet nie ci, co się tam z Führerem zmieścili.