Rzecznik rządu Piotr Müller w rozmowie z Polsat News w kontekście obowiązujących w Polsce obostrzeń stwierdził, że rząd bazuje na wynikach badań opublikowanych w „Nature” (dotyczyły USA) oraz „rekomendacjach Rady Medycznej czy profesorów epidemiologów”. A jednocześnie przyznaje, że nie sposób zbadać jak obecnie rozprzestrzenia się w Polsce wirus „gdy mamy zamknięte poszczególne sektory gospodarki, bo siłą rzeczy te badania się prowadzi porównując dane przy zamkniętych i otwartych obiektach”. Innymi słowy w kwestii transmisji koronawirusa w Polsce w restauracjach, siłowniach czy hotelach „wiemy, że nic nie wiemy”.
Nie zrozumiemy więc dlaczego koronawirus najwyraźniej niezbyt chętnie rozprzestrzenia się w sklepach z materiałami budowlanymi w galeriach (są otwarte), ale jest już znacznie groźniejszy w sklepach z elektroniką (są zamknięte). Nie wiemy dlaczego najwyraźniej szaleje w siłowniach (są zamknięte), ale – w odróżnieniu od wiosny – jest niegroźny w zakładach fryzjerskich (są otwarte). Nie wiemy dlaczego przed świętami Bożego Narodzenia można było swobodnie handlować (nawet w jedną niedzielę więcej niż wynikało z wcześniej obowiązujących przepisów), a po świętach już nie można – mimo że do prognozowanego skoku liczby zakażeń nie doszło. Nie wiemy czemu na przełomie października i listopada z zaciągnięciem tzw. hamulca bezpieczeństwa doszło w momencie, gdy liczba zakażeń zbliżała się do 30 tys. na dobę – ale gdy od kilkunastu dni utrzymuje się na poziomie poniżej 10 tysięcy nadal mocno dociskamy pedał owego hamulca. Nie wiemy i się nie dowiemy bo „badań przeprowadzić się nie da”.
Kiedy rząd jeden, jedyny raz przedstawił coś na kształt mapy drogowej dotyczącej wprowadzania/znoszenia obostrzeń – czyli wskaźnik średniej dobowej liczby zakażeń z 7 dni, który powyżej pewnego progu miał oznaczać kolejne obostrzenia, a poniżej – ich luzowanie – wycofał się z niego zanim zdążył go zastosować. I z rozpędu zamknął stoki – to działo się w czasie, gdy ów wskaźnik osiągnął poziom, na którym miało nastąpić łagodzenie reżimu kwarantanny w Polsce.
O tym co czeka nas w kolejnych tygodniach dowiemy się może jutro, a może pojutrze. O tym dlaczego czeka nas właśnie to, co nas czeka pewnie się nie dowiemy. Boimy się wariantów koronawirusa – pewnie słusznie – ale czy mamy jakieś prognozy co do ich rozprzestrzeniania się? Czy mamy jakieś dane mówiące o tym, że kolejne uderzenie epidemii tylko czeka w Polsce na odmrożenie gospodarki? Czy mamy pewność, że powrót dzieci z klas 4-8 do szkół – np. w formule hybrydowej – sprowadziłby na nas Armagedon? Jeśli mamy – to wreszcie zacznijmy o nich mówić. Bo na razie wydaje się, że obostrzenia oparte są na złych przeczuciach. A złe przeczucia to mało przekonujące uzasadnienia dla tych wszystkich, którzy tracą właśnie dorobek całego życia. Oni mogą bowiem odpowiedzieć, że mają dobre przeczucia - i coraz więcej tak w istocie robi wznawiając działalność pomimo obostrzeń. I coraz trudniej im się dziwić.
Koronawirus wciąż jest groźny. Walka z nim wciąż stanowi największe wyzwanie jakie stoi obecnie przed Polską i przed światem. Nadal naszą największą nadzieją na wygranie tej walki jest szczepionka. Ale, biorąc pod uwagę obecną, średnią dobową liczbę szczepień na COVID w Polsce, wyszczepienie 70 proc. populacji zajmie nam nieco ponad 5 lat.