W każdej innej sytuacji należałoby pogratulować prezydentowi Andrzejowi Dudzie przyznania się do poważnego błędu i przedstawieniu próby zadośćuczynienia. Bo tak należy traktować jego piątkowe oświadczenie, w którym zapowiedział nowelizację ustawy o komisji mającej śledzić rosyjskie wpływy w Polsce, która usunie z najbardziej kontrowersyjne zapisy tzw. lex Tusk. Zaproponował więc likwidację środków zaradczych, czyli swoistej kary, jaką komisja miała prawo nakładać w trybie administracyjnym. Odwołania od decyzji komisji trafiać będą miały, w myśl nowelizacji, do Sądu Apelacyjnego w Warszawie, a członkami komisji nie będą mogli zostawać parlamentarzyści.
Ale tym razem nie da się prezydenta pochwalić, ponieważ w poniedziałek właśnie tę ustawę, do której proponuje teraz fundamentalne poprawki, własnoręcznie podpisał i weszła ona już w życie. Choć później jeszcze próbował się zabezpieczać, odsyłając ustawę do Trybunału Konstytucyjnego w tzw. trybie następczym, TK jest sparaliżowany buntem. I nic nie pomaga, że prezydent dodaje, że jest zbulwersowany sytuacją w TK, ponieważ ona jakoś zasadniczo się nie zmieniła w ostatnich dniach, a w dodatku cała odpowiedzialność za tę sytuację spada na jego środowisko polityczne i jego samego, bo to on kolejne ustawy o TK podpisywał i to on nie przyjmował ślubowania od legalnie wybranych sędziów w 2015 roku.
Czytaj więcej
Prezydent Andrzej Duda wygłosił oświadczenie i zapowiedział, że w piątek złoży projekt nowelizacji ustawy o komisji ds. badania wpływów rosyjskich, nazywanej "lex Tusk", którą podpisał w poniedziałek.
Nie da się więc piątkowej inicjatywy Andrzeja Dudy traktować poważnie, nie da się go chwalić. I choć przekonywał, że postąpił słusznie, podpisując ustawę, to ta inicjatywa ustawodawcza jego własnym słowom zaprzecza. Prezydent w poniedziałek po południu na spotkaniu z wyborcami krzyczał, że ustawa jest świetna, potem w wywiadzie dla Bloomberga przekonywał, że może wyjaśnić Joe Bidenowi wszelkie wątpliwości (oczywiście określił je kłamstwami powtarzanymi przez opozycję i dziennikarzy). Ale zamiast tego postanowił zaproponować zmiany, które naprawią to, czego – jak twierdził – w ustawie nie ma.