"Wojna bałtycka 2022”, napisałem kiedyś tekst pod takim tytułem. Było to dziesięć lat temu. Zaczynał się tak: „Wakacje w pełni, placówki dyplomatyczne w Brukseli prawie puste. A na peryferiach Europy rozpoczyna się misterna operacja. Hakerzy atakują serwery rządowe na Litwie, Łotwie i w Estonii. Rosyjskie okręty pojawiają się u wód terytorialnych tych trzech państw bałtyckich, a czołgi i piechota wspierana przez śmigłowce – przy ich granicy lądowej. Takie nieoczekiwane manewry na wielką skalę”.
Opis był mój, ale inspirację czerpałem z raportu brytyjskich służb specjalnych, na który trafiłem w londyńskim dzienniku. Brytyjczycy przewidywali, że za dekadę, czyli teraz, Moskwa spróbuje odwrócić bieg historii, zaatakować państwa bałtyckie, by je znowu wcielić do swojego imperium, nowego Związku Sowieckiego.
W 2012 roku to, o czym było w tekście, wielu wydawało się abstrakcyjne. Taka przerysowana political fiction. Choć byliśmy już parę lat po agresji rosyjskiej na Gruzję. Gruzja jednak daleko, nie należała do NATO i Unii Europejskiej (i nadal nie ma na to szans). Estonia, Litwa i Łotwa były już wówczas członkami obu organizacji i to od przeszło ośmiu lat. Przede wszystkim zaś na starym Zachodzie pokutowała wiara w partnerstwo z Rosją, wspierana wielomiliardowymi interesami.
Teraz tamten scenariusz abstrakcyjny się nie wydaje, wiele przeszliśmy, zwłaszcza w ostatnich miesiącach. Po występujących w starym tekście „nieoczekiwanych manewrach na wielką skalę” rozpoczęła się największa wojna współczesnej Europy. Nie musi się ograniczyć do Ukrainy. Frontów może być więcej. Czy także na terytorium państw należących do NATO?
Czytaj więcej
Po Litwie Kreml zaczyna konflikt z Estonią. Waszyngton uprzedza, że art. 5 traktatu NATO nadal obowiązuje.