Tak się działo za czasów Związku Radzieckiego i później. To, że w Moskwie można jednak zdobyć komplet punktów pokazała dwukrotnie Legia, pokonując Spartaka.
Pojedynki z Rosjanami we wszystkich dyscyplinach sportu są zawsze ekscytujące, bo towarzyszą im emocje innego rodzaju. Po wojnie Polakom kazano wierzyć, że wszystko co najlepsze pochodzi z Kraju Rad, więc oficjalnie radzieckich sportowców witaliśmy kwiatami. Ale kiedy wychodzili na ring, boisko lub ścigali się z naszymi kolarzami, mieliśmy poczucie, że polscy sportowcy wypruwają sobie żyły, żeby przynajmniej na arenach pokazać co Polak potrafi.
Czytaj więcej
Polacy poznali rywali w marcowych barażach. W półfinale spotkają się na wyjeździe z Rosjanami. Jeśli wygrają, podejmą Szwedów lub Czechów. Mogło być gorzej.
A oni do nas z sercem na dłoni. Kiedy w maju 1960 roku pojechaliśmy do Moskwy na mecz towarzyski, podjęli nas na stadionie Łużniki imienia Włodzimierza Lenina ze starorosyjską gościnnością. Zastawili szatnię stołami, które uginały się pod ciężarem białoruskiego sała, ukraińskich szynek, smoleńskiej kiełbasy, z Krymu sprowadzili egzotyczne owoce, a do popicia podali butelki wody Borżomi.
Nasi nie widzieli czegoś takiego, w polskich sklepach nawet za żółtymi firankami (dla aparatczyków i przodowników pracy), więc rzucili się do jedzenia. A potem nie mogli się ruszać. Mecz zakończyć się wynikiem 7:1. W naszej drużynie na prawej obronie grał Henryk Szczepański, noszący przydomek „Burza”. Jakiś żurnalist dobił nas publiczną refleksją: Buria? A griomow niet.