Czasem o zwycięstwie konkretnego kandydata decydują jego kompetencje, styl zarządzania, a także widoczne gołym okiem zmiany na zarządzanym przez niego terenie. Nic zatem dziwnego, że taka osoba cieszy się szacunkiem i zaufaniem.
W wielu miastach i miasteczkach jednak przez cztery lata między kolejnymi wyborami pod adresem włodarza słychać jedynie narzekania. Pojawiają się opinie, że przyszedł czas na zmiany, bo człowiek już się wypalił. Ale kiedy przychodzi do głosowania, znów wygrywa. Dlaczego? Bo Polacy zdają się wychodzić z założenia, że lepszy znany wróg niż nowy, nieznany.
Swój wróg przed wyborami tu i ówdzie naprawi ulice, chodniki. Zrobi imprezę, na którą zaprosi znane gwiazdy estrady. Nie przypadkiem właśnie teraz w wielu gminach kończą się kluczowe wielkie inwestycje. Da chleb i igrzyska. ?A nowy? Nie wiadomo, czego się po nim spodziewać.
Od lat grzechem polskiej samorządności jest to, że kampania wyborcza tak na serio zaczyna się półtora miesiąca przed głosowaniem, kiedy znani są już wszyscy kandydaci. Dopiero wtedy zaczyna się wytykanie błędów, zaniechań itp. Po wyborach znów na cztery lata zalega cisza. Nikt głośno nie krytykuje. Nad zwycięstwem tego czy innego kandydata przechodzi się po prostu do porządku. A wybrany nie czuje na plecach żadnego oddechu konkurencji, bo zazwyczaj ma większościowe poparcie w radzie gminy czy miasta.
Polskiemu samorządowi brakuje po prostu prawdziwych liderów. Ludzi, którym naprawdę zależy na dobru lokalnej społeczności i którzy mimo pozostawania w opozycji mają odwagę piętnować nadużycia władzy. A jeśli trzeba, będą mieli odwagę, by pójść z nią ręka w rękę. Brakuje też pracy u podstaw. A bez tej pracy nawet najlepsza i najdroższa kampania wyborcza będzie bez sensu.