Sam Rockwell: Wyzwanie rzadkie w kinie

Nominowany wlaśnie do Oscara aktor Sam Rcckwell opowiada Barbarze Hollender o roli i późno przychodzącej sławie.

Aktualizacja: 30.01.2018 18:55 Publikacja: 30.01.2018 17:43

Sam Rockwell jako oficer Jason Dixon. "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” od piątku na ekranach

Sam Rockwell jako oficer Jason Dixon. "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” od piątku na ekranach

Foto: IMPERIAL/CINEPIX

Rzeczpospolita: Policjant rasista, do tego maminsynek. A wreszcie facet, który zaczyna coś więcej z życia rozumieć i przechodzi metamorfozę. Taka rola w „Trzech billboardach za Ebbing, Missouri" to chyba wspaniały prezent dla aktora.

Sam Rockwell: Absolutnie wyjątkowy. Niezdarzający się często. Czytasz scenariusz i nie możesz się oderwać. Myślisz: „Cholera! Wszystko tu jest". A twój bohater to wyzwanie, jakie rzadko się w kinie zdarza.

Nie jest łatwo zagrać antypatyczną postać tak, by zaczarować publiczność.

Na pierwszy rzut oka Dixon to po prostu brutalny kretyn, z kompletnie niszczącą, dysfunkcjonalną relacją z matką. Ale Martin McDonagh dał mu głębię. To nie jest karykatura, tylko człowiek. Skomplikowany, poskręcany, nie tak prosty, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Reżyser ulepił go tak, że odnajdujesz w nim pokłady prawdy.

„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" to opowieść o bólu po stracie dziecka, szukaniu sprawiedliwości, wybaczeniu i miłości, ale też o dzisiejszej prowincjonalnej Ameryce.

Może wręcz o prowincjonalnym świecie. Bo on w zachodniej cywilizacji wszędzie jest podobny. Żyjemy w trudnym czasie. Niespokojnym, pełnym agresji. Niechęć na tle rasowym jest wszędzie, choć pewnie w południowych stanach Ameryki czuje się ją najmocniej.

Choć scenariusz powstał wcześniej, film staje się jeszcze mocniejszy w Ameryce Donalda Trumpa.

Staram się trzymać od polityki z daleka. Czasem zmusza mnie do tego rola. Taka jak na przykład ostatnio w filmie Adama McKaya „Backseat", gdzie grając George'a W. Busha, musiałem się poważnie zagłębić w sfery zbliżone do Białego Domu. Ale generalnie bardziej mnie interesuje obserwowanie, jak działania, które podejmują politycy, odbijają się na kondycji społeczeństwa. Jak w „Trzech billboardach...", gdzie rzeczywiście Martin trafił w dziesiątkę.

Od chwili premiery tego filmu na ostatnim festiwalu w Wenecji krytycy uważają pana za jednego z faworytów w wyścigu do Oscara za rolę drugoplanową.

Takie uznanie zawsze jest miłe. Każdy aktor ma w sobie trochę próżności, chce być zauważony.

Pan dobiega pięćdziesiątki. Grał pan u świetnych reżyserów, ale zwykle były to role epizodyczne. I za żadną nie dostał pan przedtem nominacji do nagrody Akademii.

Są dziesiątki tysięcy aktorów, a laury trafiają do nielicznych. Trzeba się z tym pogodzić. Nie czuję się przesadnie rozpieszczany przez los, ale lubię swoje zawodowe życie. Wiem, że poza „Iron Manem 2" i „Aniołkami Charliego" nie grałem w filmach, które królowałyby na listach przebojów, złotych statuetek też nie mam, jednak w moim dorobku znalazło się wiele tytułów, z których jestem dumny. Niektóre z nich, jak choćby „Niebezpieczny umysł" George'a Clooneya, wracają, stają się niemal kultowe. A że uznanie czasem przychodzi późno? Jest takie powiedzenie: „Slow is fast". Kiedy się zwolni, człowiek może osiągnąć więcej.

Artyści zwykle chcą szybciej, już, natychmiast! Zwłaszcza aktorzy.

Ja nie marzyłem od dziecka o graniu, choć moi rodzice byli aktorami, a jako maluch występowałem z matką na scenie. Ale potem rodzice się rozstali. Zostałem z ojcem i bywało różnie. Ostro przeszedłem przez okres buntu. Dopiero jako dwudziestolatek, już w szkole artystycznej, zacząłem aktorstwo traktować poważnie. Zresztą gdyby nie ono, to co? Nigdy nie byłem zainteresowany nauką, nie miałem przed sobą rewelacyjnej przyszłości jako literaturoznawca czy inżynier budowy mostów. Mogłem być pracownikiem fizycznym, wlewać benzynę na stacji, kelnerować. Robiłem to zresztą, żeby sobie dorobić. Aktorstwo było w porządku, stało kilka poprzeczek wyżej. Choć tak naprawdę zacząłem się z niego utrzymywać dopiero koło trzydziestki, a pierwsze własne mieszkanie kupiłem jakieś dziesięć lat temu, jako czterdziestolatek. Taki mam rytm. W porządku. Ten czas, który minął, był ciekawy i ważny.

Czego pana nauczył?

Wszystkiego. W życiu, w zawodzie. W Stanach ludzie uważają, że wystarczy stanąć przed kamerą, choćby w studiu telewizyjnym, i gotowe: jesteś artystą. Mój nauczyciel aktorstwa zawsze powtarzał, że prawdziwym, świadomym aktorem człowiek zostaje dopiero po 20 latach uprawiania zawodu. Uważam, że coś w tym jest. Zanim zagrasz Hamleta, powinieneś przez jakiś czas nosić halabardę.

„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" mogą zacząć nowy etap w pana zawodowej karierze. Myśli pan o tym?

Nie. Raczej powtarzam sobie przesłanie zen: „Uspokój się, głęboko oddychaj...".

W tym filmie nic nie jest proste i łatwe

Kobieta zatrzymuje samochód na pustej drodze prowadzącej do miasteczka Ebbing. Cofa się, by obejrzeć trzy stare, od lat niewykorzystywane tablice billboardowe. Za chwilę wykupi prawo do nich. Wywiesi trzy czerwone plakaty. „Minęło siedem miesięcy". „I żadnych aresztowań?". „Jak to możliwe szeryfie Willoughby?". Jej córka została zgwałcona i zamordowana. Szeryf Willoughby, chory na raka, ma przed sobą niewiele życia. Jest porządnym facetem, ale co może zrobić?

„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" są filmem o bólu po stracie dziecka, o chęci zemsty, wybaczeniu. Ale też o prowincjonalnej Ameryce. Scenariusz powstał prawie dekadę temu, jednak w nowej rzeczywistości prezydentury Trumpa stał się jeszcze ostrzejszy.

Ebbing jest z pozoru cichym miasteczkiem, gdzie ludzie się znają. A jednak wszystko tam wrze. W powietrzu wiszą: nietolerancja, niechęć do inności, rasizm. Obowiązuje prawo siły. Na każdym kroku wychodzą wzajemne niechęci. Martin McDonagh nie pozwala sobie jednak na łatwiznę i sztampę. Tu każda postać ma swoje „drugie dno". Francis McDormand, aktorka niebojąca się brzydoty, zmarszczek, stworzyła wielką, niejednowymiarową kreację jako matka walcząca o sprawiedliwość, a jednocześnie kobieta potrafiąca kopnąć dziecko i podpalić posterunek policji. Szeryf jest naznaczony tragedią. Oficer Dixon brutalnie wykorzystujący swoją siłę, w domu jest całkowicie zdominowany przez matkę. Liliput, który daje Mildred alibi w zamian za randkę, ma swoją godność. Każda, epizodyczna nawet postać, jest pełnokrwista i niesie swoją historię.

McDonagh wielkie napięcie rozładowuje humorem. Przede wszystkim jednak swoich bohaterów nie tylko rozumie, lecz i lubi. Pozwala im dostrzec błędy, , a czasem wręcz zmienić się.

Nic nie jest tu łatwe i proste. Dobro nie jest dobrem, a zło nie jest złem. Szarość ma wiele odcieni. I jak to w życiu, happy endu nie będzie. Znakomite, intrygujące kino.

Film
„28 lat później”. Powrót do pogrążonej w morderczej pandemii Wielkiej Brytanii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Rekomendacje filmowe: Wchodzenie w życie nigdy nie jest łatwe
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu