Ich wejście na scenę poprzedził błyskotliwie zmontowany filmik, w którym niczym bohaterowie "Incepcji" Christophera Nolana zakradli się do snu Aleca Baldwina, by w zakamarkach jego myśli odnaleźć klucz do idealnego prowadzenia gali. Recepty nie znaleźli. Za to widać było, że źle się czują w przypisanych im rolach.
#Franco stał wyprostowany jak struna i głównie mrużył oczy. Jego dowcipy były wysilone. Kurczowo trzymał się tekstu odczytywanego z telepromptera.
Kiedy w pewnym momencie pojawił się w przebraniu Marilyn Monroe, można było odnieść wrażenie, że gra w kiepskim teatrze bulwarowym. Ciut lepiej radziła sobie Hathaway. Przynajmniej miała do dyspozycji szeroki uśmiech i kilka stylowych kreacji. Jednak jej żart o animacji "Toy Story 3" jako filmie lesbijskim był żenujący.
Na tym tle zabłysło dwóch weteranów Hollywood. Oscara dla najlepszej aktorki drugoplanowej wręczał 94-letni Kirk Douglas. Mimo sędziwego wieku i przebytego w 1996 roku udaru nie stracił wigoru, a przede wszystkim zdolności do władania publicznością. Kiedy wolniutko wszedł o lasce na scenę, dostał owację na stojąco. – Gdzie ty byłaś, dziewczyno, kiedy ja kręciłem filmy? – zapytał Anne Hathaway. Następnie – z błyskiem w oku – zaczął mówić o miłości do pięknych kobiet.
Wreszcie otworzył kopertę i ogłosił, że zwyciężczynią jest Melissa Leo z "Fightera". Aktorka poprosiła Douglasa, by ją uszczypnął. – Ona jest moja? Dla mnie? – pytała, odbierając statuetkę. – Wyglądasz piękniej niż w "Fighterze" – zauważył 94-letni gwiazdor. – Ty też nieźle. Co robisz po gali? – zrewanżowała się Leo. A potem, ściskając Oscara w dłoni, zaklęła podekscytowana – To takie k... proste! Sala wybuchnęła śmiechem, ale Leo przepraszała po ceremonii za niecenzuralne słownictwo.
Drugą gwiazdą wieczoru okazał się 63-letni komik Billy Crystal. Gospodarzem oscarowej gali był dotąd ośmiokrotnie. Ale tym razem pojawił się w Kodak Theatre, by złożyć hołd swojemu wielkiemu poprzednikowi Bobowi Hope'owi, który prowadził ceremonię 18 razy.