O podobne zabiegi trudno jednak posądzać Hollywood. A z badań BigChampagne wynika, że tak szeroko komentowane piractwo płytowe schodzi na drugi plan, jako że na pierwszy wkroczyły filmy. – Akcent przesunął się na kino i seriale telewizyjne. Obserwujemy dramatyczny wzrost wymiany materiałów wideo, przy których drobne pliki muzyczne nie mają znaczenia – przyznaje Garland. I nie chodzi tylko o to, że ruchome obrazy zajmują więcej megabajtów niż piosenki. Liczy się ich wartość.
Bękarty sieci
Wartą 137 milionów dolarów superprodukcję „Wolverine" miesiąc przed premierą obejrzało 4,5 miliona osób. Wiosną 2009 roku film trafił do sieci w niekompletnej wersji: krótszej o 10 minut, bez efektów specjalnych i należytego udźwiękowienia. Śledztwem zajęło się FBI i wkrótce jako winowajcę wskazano Kerry'ego Gonzaleza, tego samego, który w 2003 roku zaprosił internautów na przedpremierowy seans „Hulka". O sprawie było głośno, ale gdy sąd wyceniał przewinienie Gonzaleza (stanęło na siedmiu tysiącach dolarów i sześciu miesiącach aresztu domowego), media zajmowały się już dziennikarzem Rogerem Friedmanem, który na podstawie owej kopii zrecenzował „Wolverine" na stronach „Fox News". Co gorsza, przy okazji dokładnie opisał, jak dotarł do filmu. Tekst wywołał większą zawieruchę niż czyn Gonzaleza. Sam Friedman po 10 latach pracy dla „Fox News" otrzymał natychmiastowe wypowiedzenie.
Hollywoodzkie zmagania z niecierpliwością internautów mają długą historię. Przed kinowymi debiutami z rąk filmowców wymykały się „Matrix: Reaktywacja", „Gwiezdne wojny: Zemsta Sithów", „Iron Man" oraz „Sicko" Michaela Moore'a. Ten ostatni można było nawet obejrzeć w serwisie YouTube tydzień przed premierą, aczkolwiek sam Moore twierdził, że wpłynęło to pozytywnie na sprzedaż biletów. „Nie jest mi po drodze z prawem autorskim. Nie mam problemu z ludźmi, którzy ściągają film i dzielą się nim ze znajomymi, o ile tylko nie czerpią żadnych korzyści finansowych z mojej pracy" – zapewniał Moore. Z kolei wyciek „Iron Mana" jeden z hollywoodzkich producentów anonimowo skomentował: „Ludzie ściągający ten film nigdy nie zamierzali zapłacić za jego obejrzenie bądź też należą do superfanów, którzy i tak obejrzą go 10 razy w pierwszym tygodniu wyświetlania".
Ze wszystkich finansowych katastrof, które wieszczono filmom dotkniętym przedpremierowym piractwem, jak dotąd potwierdziła się tylko jedna. Komercyjną porażką okazał się wyprodukowany za 137 milionów dolarów „Hulk". Trudno jednak powiedzieć, czy zawinił Gonzalez, czy też miażdżąca krytyka i rozczarowana publiczność. W pierwszym tygodniu wyświetlania „Hulk" zarobił bowiem solidne 62 miliony dolarów. W drugim – już tylko 19 milionów.
Wracając do sieciowego recydywisty: w aferze „Wolverine" najdziwniejsze było to, że Gonzaleza z przemysłem filmowym nie łączyło absolutnie nic. Agentom FBI wyznał, że kopię filmu otrzymał od przyjaciela zatrudnionego w agencji reklamowej, która odpowiadała za promocję tytułu. Jego czyn nie przyniósł mu żadnej korzyści. Nie chodziło też o zemstę na własnym pracodawcy, choć to podobno najczęstsza przyczyna hollywoodzkich przecieków. Zrobił to, bo mógł.
– Przechwytywane są kopie promocyjne, które wytwórnie wysyłają swoim partnerom. Jeśli tytuł nie wycieknie aż do pierwszych pokazów prasowych, to i tak na jeden z nich ktoś na pewno przyniesie kamerę. I tego samego dnia film trafi do sieci – mówi Giacobbi. Potencjalnych nieszczelności nie brakuje, bo egzemplarze filmu otrzymują pracownicy tłoczni, agencje PR, firmy dystrybucyjne, a nawet producenci zabawek. Jak wcześnie kinowe produkcje potrafią wyrwać się na wolność, pokazały „Bękarty wojny" Quentina Tarantino. Film wyciekł do sieci jeszcze na etapie scenariusza.