Skandal jest największym kołem zamachowym produkcji filmowej. Nigdzie nie widać tego lepiej niż w Cannes. Tu od samego początku było nerwowo. Całą Europę kłuło w oczy, że Benito Mussolini już w 1932 r. zorganizował sobie festiwal filmowy nie byle gdzie, bo w Wenecji, i nagradzał tam filmy faszystowskie z ducha. Na to Francuzi – niech się Mussolini tapla w weneckich błotach. My wystawimy festiwal w jakimś pogodnym i słonecznym miejscu. Padło na popularny kurort dla bogaczy – Cannes na Lazurowym Wybrzeżu. Niestety, data otwarcia okazała się ciut pechowa – 1 września 1939 r. Nad Warszawą zawyły messerschmitty i festiwal odwołano.
Paparazzi z połamanymi nogami
Wrócił w 1951 r. i niebawem zrobiło się skandalicznie. Otóż w 1954 r. na festiwal zjechała francuska aktoreczka klasy B, niejaka Simone Silva. W środowisku znana była z tego, że „zrobi wszystko", aby zaistnieć w branży. I zrobiła. Przechadzała się w skąpym plażowym stroju po La Croisette (główny bulwar w Cannes), co szefostwo imprezy życzliwie przypieczętowało tytułem Miss Festival 1954 i propozycją sesji fotograficznej w towarzystwie ówczesnej wiodącej amerykańskiej gwiazdy Roberta Mitchuma. Szefostwo nie wiedziało bowiem, do czego panna Silva jest zdolna. A ta, gdy tylko reporterzy wycelowali w nią obiektywy, zdjęła biustonosz i zaczęła się zabawiać tym, co go wypełniało. Fotoreporterzy wpadli w amok – zaczęła się formalna bitwa o dostęp do aktoreczki, o jak najlepsze ujęcie. Kilkunastu spośród nich odwieziono do szpitala, kilku miało połamane ręce i nogi. Mitchum formalnie zgłupiał: próbował udawać, że dla niego to bułka z masłem, lecz na zdjęciach widać, że zupełnie nie wie, co ze sobą zrobić. Podobnie jak kierownictwo festiwalu, które – wstrząśnięte – zawiesiło obrady jurorów na całe dwa tygodnie. W końcu otrząsnęło się i wydało pannie Silvie nakaz opuszczenia imprezy, co ta uczyniła z ochotą. Bo tymczasem jej negliż (pamiętajmy – jeszcze czarno-biały!) obiegł tabloidy całego świata i spieszno jej było do kontynuowania kariery w Stanach. Ale tu się okazało, że panna przedobrzyła. Bo na surowej Ameryce jej wyskok wywarł jak najgorsze wrażenie. I władze imigracyjne zaczęły się przekomarzać, że wjechała na wizę turystyczną, chce pracować w filmie, a z podaniem o pracę nie wystąpiła. Procedura się przewlekała i w sumie dziewczyna kariery nie zrobiła. Jedno, z czego świat ją zapamiętał, to fakt, że w Cannes zdjęła top.
Chociaż nawet wówczas nie była to już taka afera. Rok wcześniej na festiwalu zjawiła się nikomu nieznana 18-latka, która do filmu dopiero wchodziła. Miała przy tym zwyczaj paradowania po głównych ulicach miasteczka w dość skąpym (top bez ramiączek, tzw. bardotka) stroju kąpielowym. Ówcześni paparazzi ustawiali się rządkiem (ten zwyczaj przetrwał do dziś) i utrwalali zalotnie roznegliżowaną panienkę w tłumie przyzwoicie odzianych mieszczan. Nazywała się Brigitte Bardot i znaczyła na tyle mało, że nie zaproszono jej nawet na finałowy bankiet. Ona to sobie zapamiętała i kiedy w 1956 r. udział w filmie „I Bóg stworzył kobietę" wyniósł ją na szczyty powodzenia, zorganizowała na koniec festiwalu własny bankiet na jachcie. I co? Wszystkie filmowe tuzy się u niej zjawiły – na oficjalnym bankiecie bawiło się we własnym towarzystwie grono staruszków z branży. Śmiałe zdjęcia, które paparazzi zrobili jej w Cannes, uświadomiły dziewczynie, że takie fotki są równie ważne jak role filmowe. I dlatego kiedy „I Bóg stworzył kobietę" promowano we Włoszech, a „Osservatore Romano" protestował przeciwko filmowi jako „pornografii najgorszego znaczenia", producenci poszli na całość. Zamówili zdjęcia Bardot w negliżu o rozmiarach od gruntu do wysokości drugiego piętra, a obok umieścili slogan: „Zobacz film, którego zakazał Watykan". Awantura zrobiła się nieziemska – policja dość szybko zdemontowała zdjęcia i skonfiskowała wszystkie taśmy filmu, ale wrażenie pozostało. Wtedy też przegięli urzędnicy watykańscy. Podczas światowej wystawy w Brukseli umieścili na swoim stoisku duży portret Brigitte Bardot z takim mniej więcej podpisem, że tak oto wygląda symbol zła. Stoisko przeżywało oblężenie, ale raczej nie z tego powodu, że Bardotka wzbudzała w odwiedzających szczególne obrzydzenie. Zresztą w tym samym czasie nagie fotki Brigitte chodziły w Stanach po pięć dolarów sztuka (wówczas astronomiczna suma), a pewien dyplomata francuski został w 1958 r. zatrzymany na amerykańskim lotnisku, ponieważ próbował przemycić do Stanów 50 tys. rozebranych zdjęć aktorki.
Kto rozumie Hitlera
Wszystko – stare, rzewne czasy, kiedy kawałek młodego ciałka wywoływał międzynarodowy skandal. Dzisiaj w Cannes raz po raz widuje się starletki, które chodzą po głównej ulicy zalotnie rozebrane, ale rzadko któremu fotografowi chce się unieść obiektyw. Panie jednak nie rezygnują, bo wiedzą, że na festiwal zjeżdża co roku co najmniej 10 tys. ważnych osób z branży. Jeśli więc nie rólka filmowa, to może chociaż jakaś sesja zdjęciowa się trafi. Choćby nasza Kasia Glinka – pojawiła się w Cannes (ubrana!), ale po to, by wziąć udział w prezentacji samochodu z napędem elektrycznym. I wystarczyło.
A skandale? Te przeniosły się w inne rewiry. Generalnie – żeby dziś w Cannes wywołać skandal, po pierwsze, trzeba być kimś, po drugie – trzeba zrobić coś dostatecznie głupiego, by było zauważone. Tak zrobiła w zeszłym roku Nicole Kidman, kiedy postanowiła złamać wizerunek słodkiej kobietki, przez przyjęcie roli nimfomanki gustującej w więźniach w filmie „Doręczyciel gazet". Sceny pospiesznego seksu w więzieniu (uprawianego najczęściej zresztą na odległość) były tak odstręczające, że część widowni wstała, zaczęła buczeć i gwizdać. Na to podniosła się inna część i ta zaczęła klaskać jak oszalała. Sam film przestał się momentalnie liczyć – chodziło wyłącznie o to, kto kogo zagłuszy. A żeby było śmieszniej, inny aktor, który tu wystąpił, rozmyślił się poniewczasie i postanowił wystąpić na drogę sądową przeciw reżyserowi, ponieważ uznał, że występ „w tych brudach" źle wpłynie na jego wizerunek.
Analogicznie wygłupił się w 2006 r. Sacha Baron Cohen, który reklamował tu swoje ówczesne dzieło – „Borata". Film to ostentacyjne bezguście i sam Cohen takoż. Przechadzał się bowiem w tych swoich obleśnych zielonych majtasach po plaży i zapraszał na pokaz filmu. „Jeżeli ten widok wywołuje odruchy wymiotne, jest to jak najbardziej zrozumiała reakcja organizmu" – pisała tamtejsza prasa. Przychylamy się.
Z innej beczki – dwa lata temu podniósł się huczek, gdy duński reżyser Lars von Trier promował na festiwalu swój film „Melancholia" i na konferencji prasowej – ni z gruchy, ni z pietruchy – oświadczył, że rozumie Hitlera i „nawet mu trochę współczuje". A tak nawiasem to „Izrael mocno go wkurza". Do samego filmu miało się to nijak. Sam Lars szybko się zorientował, że palnął, i jakoś próbował to odkręcić, ale było za późno. Tego dnia to była główna wiadomość, jaka z Cannes poszła w świat. Dyrekcja festiwalu zaszantażowała go – albo wygłosi oświadczenie, w którym przeprosi, albo wynocha z imprezy. Wygłosił, przeprosił, został.