Dawno, dawno temu, gdy zwykli śmiertelnicy nie mieli jeszcze dostępu do pecetów i supernowoczesnych konsol, a technologia 3D była uważana za zbyt kosztowną zabawkę, szczytem wyrafinowania były proste gry zręcznościowe. Gracz mógł w nich przejść do następnego etapu, gdy uzbierał określoną ilość przedmiotów – monet lub innych gadżetów.
Taki właśnie staroświecki model rozrywki oferuje najnowsza odsłona przygód rodzeństwa Pevensich w baśniowej Narnii.
Jest 1943 rok. Edmund (Keynes) i Łucja (Henley) mieszkają u cioci niedaleko Cambridge, licząc, że kiedyś uda im się dołączyć do starszego brata Piotra i siostry Zuzanny, którzy opuścili Wielką Brytanię. Na razie muszą jednak cierpliwie znosić obecność zarozumiałego kuzyna Eustachego (Poulter). Chłopak zafascynowany naukami ścisłymi wyśmiewa ich opowieści o narnijskiej krainie. Ale pewnego dnia w domu ciotki ożywa obraz z okrętem namalowanym na tle wzburzonych fal. Z płótna zaczyna sączyć się woda, a dzieci zostają wciągnięte do magicznego świata – wprost na pokład tytułowego „Wędrowca do Świtu”, którym dowodzi książę Kaspian (Barnes).
Dalej jest jak w prymitywnej grze. Bohaterowie żeglują między wyspami, kolekcjonując czarodziejskie miecze. Jeśli uzbierają ich siedem, zniszczą siły zła czające się na Wyspie Mroku – ostatnim przystanku ich monotonnej podróży.
Co z tego, że Michael Apted jest sprawnym reżyserem, skoro nawet efekty specjalne i format 3D nie łagodzą przykrego wrażenia, że trzeci odcinek Narnii został posklejany z motywów i scen doszczętnie już przemielonych przez popkulturę.