Tekst z archiwum "Rzeczpospolitej"
W 2007 roku „Film” przyznał komedii Sylwestra Chęcińskiego Złotą Kaczkę 50-lecia w kategorii najlepsza złota myśl – za kwestię: „Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie”. Rok później telewidzowie uznali, że Specjalna Złota Kaczka w kategorii polska komedia stulecia także powinna trafić w ręce Chęcińskiego.
Jeśli dodamy do tego fakt, że w zestawieniu wyników oglądalności „Sami swoi” biją na głowę nowości kinowe pokazywane w telewizji, to nokaut, jaki zafundował kolegom po fachu Chęciński, stanie się wyraźny. Owszem, są kultowe komedie Stanisława Barei z „Misiem” na czele, jest rewelacyjny „Rejs” Marka Piwowskiego, jest kapitalna „Seksmisja” Juliusza Machulskiego.
Ale królem polskiej komedii pozostaje Sylwester Chęciński ze swoją trylogią zabużańską – o zwaśnionych rodzinach Pawlaków i Kargulów ze szczególnym uwzględnieniem głów rodów, Kazimierza (Wacław Kowalski) i Władysława (Władysław Hańcza). Andrzej Mularczyk, tworząc ten wybuchowy duet, korzystał z własnych doświadczeń. Pierwowzorem Pawlaka był jego stryj Jan Mularczyk ze Ścinawy, który – jak wspomina wybitny scenarzysta – krzyknął do rodziny: „Wysiadamy, bo tu nasze ludzie są”, gdy zobaczył – jadąc pociągiem na Ziemie Odzyskane – na łące krasulę Mikołaja Polakowskiego z Boryczówki, sąsiada i krewnego Mularczyków, pierwowzór późniejszego Kargula.
A jednak sukces wcale nie był oczywisty. Zasypywani do dziś nagrodami „Sami swoi” czekali od kinowej premiery we wrześniu 1967 roku ponad rok na pierwsze laury, gdy Chęciński dostał wreszcie Nagrodę Ministra Kultury i Sztuki. Sytuacja zmieniła się po rewelacyjnym sequelu „Nie ma mocnych” pokazanym po raz pierwszy w 1974 roku. Za polski film roku uznała go publiczność Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdańsku (od 1987 roku w Gdyni) oraz koszalińskiego przeglądu „Młodzi i film”, gdzie nagrody zgarnęli także Mularczyk i Kowalski. Dopiero trzecia część sagi – „Kochaj albo rzuć” (1977) doczekała się na FPFF nagrody głównej jury.