Sprawą Edwarda Snowdena, który ujawnił kilkaset tysięcy tajnych dokumentów amerykańskich, postanowił zająć się Oliver Stone. Nic dziwnego, reżyser takich filmów jak „Pluton", „Wall Street", twórca ekranowych biografii kilku prezydentów (Kennedy, Nixon, George W. Bush) nigdy nie krył swej niechęci do mocarstwowych zapędów USA.
Im jednak więcej polityki w filmach Stone'a, tym mniej atrakcyjne były one artystycznie. Oglądając „Snowdena", można odnieść wrażenie, że dla tego reżysera treść jest wszystkim, forma niczym.
Historię człowieka, który dokonał największego przecieku informacji w dziejach, Stone pokazał w formie niemal paradokumentalnej. Rok 2013, Edward Snowden spotyka się z dziennikarzami w Hongkongu, by przekazać im dokumenty Narodowej Agencji Bezpieczeństwa (NSA). Spotkanie staje się pretekstem do retrospekcji opowiadającej jego życie. Niezbyt długie – w chwili wykradzenia danych miał 30 lat, ale i ciekawe, bo okazał się genialnym programistą.
Tej ciekawości reżysera wobec swojego bohatera w filmie nie ma. Jest za to relacja z kolejnych szkoleń i kariery bez zagłębiania się w psychikę Snowdena. Stone zadowala się faktem, iż zaprotestował on przeciwko powszechnej inwigilacji, nagrywaniu i podsłuchiwaniu wszystkich i wszędzie, nie zważając na konstytucję i prawo. Reszta jest dla niego nieważna.
Film wchodzi na nasze ekrany tuż po „Przełęczy ocalonych" Mela Gibsona. W obu mamy gloryfikację autentycznych postaci, doprawioną lukrowanym wątkiem miłosnym. O ile można zrozumieć Gibsona, że zbudował filmowy pomnik komuś, kto ocalił życie kilkudziesięciu żołnierzy, o tyle czyn Snowdena nie dla wszystkich jest tak jednoznaczny, a Stone powierzchownie przedstawia motywy jego działania. Nie ma dojrzewania do decyzji, rozterek i tylko talent aktorski Josepha Gordona-Levitta sprawia, że w kreowanej przez niego postaci pojawia się rys naturalności.