Święte wody Szarej Pumy

Jednych przyciąga tu chęć odkrycia zatopionych rzekomo skarbów Inków. Drugich – chęć poznania Indian mieszkających na dryfujących wyspach. Na wszystkich działa magia samej nazwy: Titicaca

Publikacja: 23.04.2009 19:20

Indianki zapraszają do trzcinowych chatek

Indianki zapraszają do trzcinowych chatek

Foto: Rzeczpospolita, Monika Witkowska MW Monika Witkowska

To chyba jedyne w świecie miejsce, w którym równocześnie można mieć chorobę morską i typową dla gór chorobę wysokościową. Najwyżej położone żeglowne jezioro świata, jak wpajano nam na lekcjach geografii, często zaskakuje falami i silnymi wiatrami. Aviomarin może się więc przydać. Z kolei wysokość, na jakiej znajduje się lustro wody – 3820 m n.p.m. – też jest niebagatelna. Jeśli przyjedziemy tu znad oceanu, ból głowy i zadyszka po kilku szybszych krokach – murowane.

[srodtytul]Pływająca wyspa[/srodtytul]

Główną bazą wypadową do wycieczek po „Titi-khakha”, jak mówią miejscowi, stanowi położone na jego południowo-zachodnim krańcu miasto Puno. Wczesnym rankiem meldujemy się w tamtejszym porcie, skąd wyruszają łodzie na wyspy. Zwykłych wysp na Titicace jest 41. Drugie tyle jest też jednak ruchomych wysp zbudowanych przez Indian* Uros. To one są głównie celem wycieczek turystów. Leżą niedaleko – zaledwie 20 minut rejsu łodzią motorową, kanałem wyciętym wśród trzcinowych pól. Trzcina zwana totora to właśnie budulec, z którego Uros budują ni to tratwy, ni to wyspy. Aby nie dryfowały, zakotwiczają je przy pomocy lin i pali do płytkiego w tym miejscu dna. Mniej więcej co dwa tygodnie kładą nową warstwę, w ten sposób niektóre wyspy są tak grube, że dotykają już dna.

Co jakiś czas powstają nowe – na przykład niedawno mieszkańcy jednej z nich po kłótni podzielili swoją wyspę na dwie części. Poza tym bywa, że stara wyspa zaczyna gnić i wtedy trzeba zrobić nową.

Trochę denerwuje nas, że przy prawie każdej z nich widzimy jakąś łódź z turystami. – Jest jednak kilka takich, które turystów nie przyjmują – zapewnia lokalny przewodnik. Wyspa, na której my lądujemy, ma około 100 metrów długości i 50 metrów szerokości, a zamieszkuje ją jeden rodzinny klan. Trochę niepewnie stąpamy po uginającym się podłożu, ale nasz przewodnik spieszy z wyjaśnieniem: – Bez obawy! Ma sześć metrów grubości, nie zatonie!

Tymczasem kolorowo ubrane Indianki w śmiesznych melonikach (w Peru każde plemię nosi inne kapelusze) częstują przybyszów trzciną – zjada się jej biały miąższ ze środka – i zapraszają do trzcinowych chatek. Urządzenie wnętrz skromne – jedyne meble to trzcinowy materac przykryty wełnianym kocem i... telewizor. Jest też akumulator, a na dachu bateria słoneczna. Rzucona w kąt kuchenka gazowa przydaje się w porze deszczowej. Kiedy nie pada, gotuje się tu na ognisku.

[srodtytul]Leniwi nie płacą podatków[/srodtytul]

Spotykamy głównie kobiety. Mężczyźni już z rana wypływają łodziami na połów ryb albo pracują w Puno, na ogół jako rikszarze.

Kobiety rzadko schodzą na ląd, na ogół tylko po zakupy na bazar, przy czym wciąż wolą handel wymienny. Zabierają więc ze sobą ryby, dzikie ptaki i trzcinę, a w zamian dostają ser i wełnę z alpak i lam. Z wełny robią z kolei kilimy i sprzedają je turystom.

– Nie dawajcie maluchom cukierków. Psują im się zęby, a nie mamy pieniędzy na dentystów. Lepiej kupcie coś od nas, a my potem kupimy coś dzieciom – proszą. Argumentacja słuszna, więc kupujemy pamiątki. Przy okazji pytamy o podatki. Okazuje się, że Indianie z pływających wysp ich nie płacą. Ponoć to właśnie był jeden z powodów, dla których jeszcze w czasach inkaskich, kiedy obowiązywał bardzo restrykcyjny system podatkowy, wykazali się sprytem i przenieśli się na wyspy. Mieszkańcy lądu mają inną wersję: – To było leniwe plemię, więc Inkowie ich wygnali.

[srodtytul]Tłuszcz kormorana, rosół z czapli[/srodtytul]

Językiem Indian Uros jest ajmara. Za tłumacza służy nam przewodnik, ale w wielu momentach wystarczą gesty i mimika. Pytamy o uwiązaną do palika czaplę. To właśnie przykład wykorzystania dzikiego ptactwa – łapie się je, udomawia, zjada ich jaja, a na koniec i same ptaki. Cenione są kormorany – ich tłuszczem smaruje się dzieci, aby uchronić je przed powszechnym w tych warunkach reumatyzmem.

Kobiety Uros proponują nam krótki rejs tradycyjnymi łodziami, wykonanymi, a jakże, z trzciny. Mówi się o nich caballitos, ze względu na wygięte końce, na ogół ozdobione wyplecioną głową konia (caballo to po hiszpańsku koń). Wykonanie takiej łodzi zajmuje Indianom około trzech dni – w sztuce tej szkolił się nad Titicace słynny żeglarz Thor Heyerdahl, który w latach 1969 – 1970 na trzcinowych łodziach „Ra I” i „Ra II” przemierzał Atlantyk. Z propozycji oczywiście korzystamy, tym bardziej że dzięki temu mamy też okazję, choćby z wody, popatrzeć na inne wysepki.

[srodtytul]Tajemnice głębin [/srodtytul]

Kolejny nasz cel to wyspa Taquille. Nasza łódź, choć całkiem szybka, płynie tam ponad trzy godziny. Dopiero teraz dociera do nas, jak wielkie jest jezioro. – Te ośnieżone góry na horyzoncie to już okolice La Paz – pokazuje przewodnik. Do Peru należy 60 proc. powierzchni jeziora, Boliwia ma pozostałe 40 proc.

Peruwiańczycy śmieją się, że ich część to dumna „titi”, czyli w tutejszym języku „puma”, a Boliwii przypada „kaka” – można się domyślić, o co chodzi. A już na poważnie, to nazwa jeziora faktycznie oznacza pumę (titi), która jest „kaka”, czyli szara albo wielka. W innej wersji chodzi o pumę polującą na królika, bo królik to także kaka.

Porównanie do pumy jest istotne, dla Inków było to bowiem zwierzę święte. Przy odrobinie wyobraźni, jeśli odwrócimy do góry nogami mapę jeziora, w jego kształcie dopatrzymy się sylwetki pumy.

Z jeziorem związanych jest wiele legend. Według jednej to właśnie nad Titicacą pojawili się pierwsi inkascy bogowie, stąd też wywodzą się założyciele inkaskiego imperium – Manco Capac i jego siostra-żona. Z kolei powstanie tego niezwykłego zbiornika tłumaczy opowieść o Inti, bogu Słońca, który kiedyś mieszkał tu razem z ludźmi. Inti zapewniał opiekę, dobrobyt i plony, ludzie w zamian mieli uszanować zakaz wspinania się na wzgórza. Któregoś dnia żądni bogactw, jakie rzekomo znajdowały się po drugiej stronie gór, złamali umowę, a przez to zbudzili głodne pumy. Długo płakał bóg Słońca po stracie podwładnych – z wylanych łez powstało jezioro.

[srodtytul]Gigantyczne jezioro, gigantyczne żaby[/srodtytul] W wersji geologów geneza jest dużo mniej romantyczna. Po prostu jest to typowe jezioro tektoniczne, pozostałość dawnego, dużo większego śródlądowego morza. Obecnie Titicaca zajmuje powierzchnię 8300 km kw., czyli jest 73 razy większe niż największe polskie jezioro Śniardwy. Jego długość osiąga 230 km, a szerokość dochodzi do 100 km. W porze deszczowej poziom wody podnosi się średnio o metr, ale są lata, kiedy w związku z tzw. efektem El Nino różnica wynosi nawet ponad 5 metrów! Jezioro zasila 25 spływających z gór rzek. Co ciekawe, wypływa z niego tylko jedna – Desaguedero.

Głębiny Titicaca wciąż kryją wiele zagadek. W najgłębszym miejscu jeziora do dna jest około 300 metrów! Opowiada się o zatopionych miastach i skarbach Inków oraz o niezwykłych zwierzętach żyjących w mrocznych odmętach. Prowadzący w latach 70. XX w. podwodne badania słynny podróżnik Jacques Cousteau, zamiast poszukiwanego złotego łańcucha łączącego położone na jeziorze wyspy Słońca i Księżyca, odkrył ogromne, półmetrowe żaby.

[srodtytul]Macho robi na drutach[/srodtytul]

Ale oto już wyłania się Taquille, nie mylić z meksykańską wódką tequilą. Wioska, w której żyje większość z 1800 mieszkańców, znajduje się niemal na szczycie wyrastającego z wody wysokiego wzgórza.

Rozglądam się po okolicznych poletkach – dominują kukurydza, fasola i ziemniaki. Główne dochody wyspiarzy pochodzą jednak z rękodzielnictwa. Kobiety przędą wełnę, mężczyźni – robią na drutach! Dość ciekawy to widok – rośli faceci pochłonięci dzierganiem czapek i sweterków. Powagi w oczach Europejczyków nie dodaje im też strój – każdy Indianin nosi długą, przypominającą szlafmycę czapkę zakończoną pomponem. Po kolorze czapki i sposobie ułożenia pompona można się zorientować, jaki ma stosunek do kobiet. Czerwone czapki w ciemne paski oznaczają żonatych, czerwono-białe – kawalerów, pompon po prawej stronie – pan jest z kimś związany, po lewej – szuka, z tyłu – płeć przeciwna go z jakichś przyczyn nie interesuje. Kobiety są bardziej tajemnicze – jedyne, co można poznać po ich stroju, to stan cywilny.

Postanawiam kupić coś na pamiątkę, choć ceny są tu dużo wyższe niż na stałym lądzie, a do tego nie można się targować, bo miejscowi tworzą coś w rodzaju spółdzielni sprzedającej towar, od którego wytwórca dostaje procent, ale większa część zysku idzie do wspólnej kasy. Ciekawy jest też system zarządzania restauracjami. Nie są one własnością prywatną – rodziny dzierżawią je od komuny na ustalony czas, a potem lokale przejmują kolejni chętni. Każdy ma okazję zarobić. [srodtytul]Co twoje to i moje[/srodtytul]

Siadamy w jednej z takich knajpek, zamawiając tradycyjną w tym rejonie zupkę z kaszką kinua. Swoją drogą kinua to też surowiec do wyrobu cziczy – indiańskiego piwa. Ale większe zainteresowanie wzbudza w nas fioletowy kisiel. Trochę dziwimy się, słysząc, że to deser z kukurydzy, i to w dodatku rzeczywiście fioletowej. Po obiedzie wstępujemy jeszcze do kościoła. Przewodnik wyjaśnia nam, że religia katolicka nie cieszy się na wyspie popularnością. Kościół wybudowano jeszcze w czasach konkwistadorów, ale miejscowi wciąż są wierni swoim wierzeniom, w których najważniejszy jest kult Pacha Mamy, czyli Matki Ziemi.

Mieszkańcy Taquilli to dość zamknięta społeczność. Jedyna możliwość, by się tutaj osiedlić, to zawrzeć związek małżeński z kimś z miejscowych. Trzeba jednak zaakceptować lokalne zasady, a to może być trudne. Przekonał się o tym pewien przybysz z Limy, który po ślubie z dziewczyną z Taquilli postawił na wyspie dom z pięknym ogrodem. Niestety, nie wiedział, że miejscowi nie rozumieją pojęcia „własność prywatna”. Ochoczo korzystali oni z wypielęgnowanego ogrodu. Po wielu awanturach przybysz dał za wygraną i wyniósł się z wyspy.

[srodtytul]Ryba jeziorowa czy świnka morska? [/srodtytul]

Wracamy do Puno. W tę stronę płyniemy dłużej, bo pod wywołane wiatrem fale. Siedząc na dachu łodzi, podziwiamy piękny zachód słońca, ale zaraz potem zimno wygania nas z pokładu. Na tej wysokości zmiany temperatur są duże – rano trzęśliśmy się z zimna, w ciągu dnia chodziliśmy w T-shirtach, teraz znowu myślimy o kupnie rękawiczek.

W końcu widać światła miasta. Na kolację idziemy do jednej z lokalnych knajpek – w okolicach biegnącego przez centrum deptaka jest ich mnóstwo. Zamawiamy rybę, oczywiście wyłowioną z Titicaki. W jeziorze żyje zaledwie siedem gatunków ryb. Jakiś czas temu wpuszczono tu jeszcze łososie kanadyjskie, ale zaburzyło to ekosystem.

Po całkiem smacznym pstrągu dajemy się jeszcze namówić na narodowe danie peruwiańskie. Cuy to pieczona świnka morska. Trudno się tym najeść, bo mięsa mało, a dużo drobnych kostek, ale spróbować warto. W Peru nikt się ze świnkami morskimi nie zaprzyjaźnia. Hoduje się je w jednym celu – by wylądowały na talerzu. Przy okazji konsumpcji możemy zadbać o zapewnienie sobie szczęścia – trzeba w tym celu w czaszce świnki wyszukać kosteczkę o kształcie przypominającym pumę. Z pomocą kelnera (dostaje za to ekstra napiwek) – znajduję! By wróżba zadziałała, połykam ją. No cóż, w dalszej części podróży po Peru szczęście się przyda!

* Należy pamiętać, że określenia „Indianie” miejscowi nie lubią. Wolą, by nazywać ich campesinos

[ramka][srodtytul]Informacje praktyczne[/srodtytul]

[b]Waluta peruwiańska[/b] to sol. 1 dol. = ok. 3 soli, 1 sol = 1,1 zł. Pieniądze można wymienić w każdym mieście, ale jeśli zabraknie nam soli, zwykle nie ma problemów z płaceniem dolarami.

[b]Dojazd do Puno:[/b] Do wyboru mamy albo bardzo tani transport lokalny, albo droższe autobusy dla turystów, ewentualnie samoloty. Przykładowo, podróżując lokalnym autobusem z Arequipy do Puno (ok. 6 godzin jazdy), zapłacimy ok. 30 soli (10 dolarów), samolot zaś będzie kosztował nas ok. 80 dol. (lot Arequipa – Juliaca koło Puno).

Za [b]nocleg[/b] w całkiem przyzwoitym pokoju z łazienką zapłacimy około 20 soli (ok. 22 zł) od osoby.

Turyści korzystają zwykle ze [b]zorganizowanych wycieczek[/b] proponowanych przez miejscowe biura turystyczne. Wypad z Puno na pływające wyspy kosztuje 30 soli (w cenie hiszpańsko- i anglojęzyczny przewodnik). Na wyspę Taquille można przepłynąć zwykłym promem, za który Peruwiańczycy płacą 7 soli, ale cudzoziemcy – 20.

[b]Choroba wysokościowa:[/b] pomagają herbatki z liści koki (to nie narkotyk!), rzucie tych liści oraz sok z limonek. Na szczęście organizm zwykle dość szybko dochodzi do normy.

W Internet: [link=http://www.laketiticaca.org]www.laketiticaca.org[/link][/ramka]

To chyba jedyne w świecie miejsce, w którym równocześnie można mieć chorobę morską i typową dla gór chorobę wysokościową. Najwyżej położone żeglowne jezioro świata, jak wpajano nam na lekcjach geografii, często zaskakuje falami i silnymi wiatrami. Aviomarin może się więc przydać. Z kolei wysokość, na jakiej znajduje się lustro wody – 3820 m n.p.m. – też jest niebagatelna. Jeśli przyjedziemy tu znad oceanu, ból głowy i zadyszka po kilku szybszych krokach – murowane.

Pozostało 96% artykułu
Ekonomia
Światy nauki i biznesu powinny łączyć siły na rzecz komercjalizacji
Ekonomia
Chcemy spajać projektantów i biznes oraz świat nauki i kultury
Ekonomia
Stanisław Stasiura: Harris kontra Trump – pojedynek na protekcjonizm i deficyt budżetowy
Ekonomia
Rynek kryptowalut ożywił się przed wyborami w Stanach Zjednoczonych
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Ekonomia
Technologie napędzają firmy