Czy pandemia da nam prawdziwą lekcję?

Poprzedni okres był oparty na haśle „efektywność i optymalizacja". Ten kolejny musi być oparty na docenianiu niedoskonałości i „nienormalnym" przywództwie – mówi prof. Piotr Płoszajski, specjalista w dziedzinie zarządzania.

Publikacja: 21.12.2020 21:30

Czy pandemia da nam prawdziwą lekcję?

Foto: materiały prasowe

Czy są jakieś plusy tej trudnej sytuacji, w której żyjemy już od blisko roku?

Najważniejsze jest to, że ktoś się odważył dać cywilizacji lekcję. Gdyby dał ją człowiek, instytucja, grupa ekspertów, byli prezydenci czy jakiś ruch społeczny, to część z nas by się obraziła, mówiąc, że nikt nie ma prawa nas pouczać. A do wirusa trudno mieć pretensje. Uczciwie mówiąc, powinniśmy mu być wręcz za to wdzięczni.

To jaką lekcję dał nam wirus?

Lekcji jest wiele. Główna taka, że ten kryzys nie jest wcale spowodowany przez koronawirusa. Usprawiedliwiając kryzys wirusem, dajemy dowód tego, że nie rozumiemy lekcji. Wirus jedynie ujawnił cechy naszego dzisiejszego świata, dzięki którym kryzys mógł się wydarzyć w takiej skali: wątła stabilność (nieustanne balansowanie na krawędzi stagnacji i anarchii), absurdalnie długie i skomplikowane łańcuchy logistyczne, łatwość upowszechniania dezinformacji i dramatyczny brak globalnych mechanizmów rozwiązywania globalnych problemów. Ten crash test wykazuje, że zbudowaliśmy świat, który jest niezmiernie wrażliwy na zakłócenia – nawet te dowolnie małe.

Przyzwyczailiśmy się do rozumowania, które było poprawne dawniej, że wielkie kryzysy są powodowane przez wielkie przyczyny, takie jak wojny, klęski żywiołowe etc. Ten obecny pokazuje, że wielkie zachwianie równowagi jest możliwe z małych powodów.

Mały powód? Miliony zachorowań

na świecie i miliony ofiar.

Pan mówi już o skutkach. Mały powód jest taki, że uwolnił się wirus na targu warzywno-owocowo-zwierzęcym w Wuhan. Miliony zachorowań są przez to, że na świecie wszystko ze wszystkim jest połączone w czasie realnym, ludzie i rzeczy masowo przemieszczają się globalnie, nie umiemy odróżnić prawdy od fałszu i lekceważymy zagrożenia, szczególnie jeśli wydają się zbyt odległe lub za małe, żeby je zobaczyć.

Od wielu lat jestem miłośnikiem teorii chaosu. Powiązany z nią jest tzw. efekt motyla, czyli najogólniej możliwość powstawania wielkich skutków z mikroskopijnych zdarzeń. Wszyscy o nim niby wiemy, ale traktujemy raczej jako ciekawostkę z dziedziny meteorologii. Paradoksalnie pandemia jest spełnieniem moich marzeń naukowych. Wreszcie pojawił się przemawiający do wyobraźni dowód na bolesny efekt motyla w życiu codziennym całej populacji.

Powaga lekcji polega też na tym, że jest to pierwszy prawdziwie globalny kryzys w historii cywilizacji. Wcześniej myśleliśmy, że takim kryzysem była np. wielka depresja w latach 30. ubiegłego wieku, upadek Lehman Brothers, wojny światowe albo epidemie ospy, które wycinały jedną trzecią ludności Europy. Okazało się, że nieprawda.

Dlaczego?

Globalny kryzys to taki, który jest takim samym wyzwaniem, w tym samym czasie, dla każdego kraju, instytucji, firmy i człowieka na świecie i wszyscy oni wiedzą, że wspólnie mają ten sam problem, który musi być rozwiązany – teraz! Żaden z dotychczasowych takim nie był. Nawet na poradzenie sobie z globalnym ociepleniem mamy jeszcze 10–20 lat. A ten dzisiejszy trzeba rozwiązać w ciągu miesięcy.

Optymistyczne jest to, że wirus udziela nam tej lekcji, dzięki czemu wiemy, że coś takiego w ogóle może się wydarzyć. Pesymistycznie – może to być pierwszy kryzys z serii. Jeżeli dalej będziemy podtrzymywać obecne reguły rządzące światem, to będziemy niezmiernie wrażliwi na kolejne takie i inne wielkie kryzysy.

Bill Gates powiedział ostatnio, że globalna pandemia czeka nas co 20 lat. Jak już przeżyjemy tę niezmiernie bolesną i uciążliwą lekcję, to być może będziemy umieli sobie lepiej radzić następnym razem.

Mówi pan o chaosie. A może globalny świat po prostu działał zbyt dobrze? Zostały wygenerowane skuteczne przecież łańcuchy logistyczne, można było handlować i podróżować bez zasadniczych ograniczeń.

To właśnie było wczorajsze, beztroskie i hulaszcze „dobrze".

Co będzie „dobrze" jutro?

Systemowo i na poziomie indywidualnym będziemy, mam nadzieję, bardziej uważni. Bardzo lubię takie określenie ze świata przyrody – optymalny dystans ucieczki. Dotyczy zwierząt, które normalnie, na co dzień, się zjadają. Ale zdarza się, że ofiary i drapieżnicy zgodnie stoją na sawannie obok siebie przy wodzie i piją. One mianowicie przekalkulowują, czy większym ryzykiem jest bycie zjedzonym czy spragnionym. Ustalają sobie, na własny użytek, optymalny dystans ucieczki.

I teraz mamy pytanie, jak długo utrzyma się ten nowy optymalny dystans w naszym życiu społecznym? Także w biznesie będzie ważne, co jest większym zagrożeniem: zbytnia asekuracja czy nadmierna brawura. Jest takie ładne powiedzenie: „Są odważni piloci i starzy piloci. Ale nie ma odważnych starych pilotów". Sam jestem ciekaw, czy teraz ludzie biznesu będą raczej chcieli być odważnymi czy starymi pilotami?

Nie wiem, jak długo ta uważność się utrzyma. Historia pokazuje, że ludzie i cywilizacje raczej się nie uczą na doświadczeniach. Ale na pewno przez jakiś czas będziemy budować biznes tak, żeby szybciej reagował na niespodziewane zdarzenia.

Tylko że one są nieprzewidywalne. Jak można się do nich przygotować?

W jakimś zakresie można. Znakomita większość zagrożeń, nawet wybuchy wulkanów i trzęsienia ziemi, nie pojawia się nagle. One wcześniej funkcjonują jako słabe sygnały. Trzeba uczynić biznes bardziej na nie wrażliwym. Do tej pory mówiło się na kursach menedżerskich, że ważna jest umiejętność rozpoznawania megatrendów. Tymczasem powinniśmy przejść przyspieszoną naukę rozpoznawania słabych sygnałów, bo, jak coś staje się megatrendem, to najczęściej jest już za późno na skuteczną reakcję.

Czyli na przykład jakich słabych sygnałów?

Takich, jak nowe technologie, modele biznesowe, wartości i potrzeby klientów, zjawiska w ekosystemie i zagrożenia biologiczne, filozofie i zmiany poglądów politycznych etc.

Dosłownie w ostatnich tygodniach w Indiach pojawiła się nowa choroba, o której nic na razie nie wiadomo poza tym, że (chyba) odpowiedzialny za nią nie jest koronawirus. Zarażonych jest kilkaset osób. Umarła dotąd tylko jedna, ale zamieszanie w środowisku hinduskich lekarzy jest wielkie. Zupełnie nie wiadomo, co się z tym będzie działo dalej. Ale to jest właśnie przykład takiego słabego sygnału, który koniecznie trzeba przeanalizować, a nie udawać, że go nie ma.

Musimy więc umieć budować systemy, które mają wbudowane umiejętności czytania słabych sygnałów i reagowania na nie. Problem jest taki, że słabych sygnałów jest dużo. Konieczność trudnej sztuki ich rozpoznawania pokazał nam właśnie koronawirus. Ale, żeby je odróżniać, najpierw trzeba ich szukać. Być gotowym na to, że małe wydarzenia mogą niekiedy spowodować duże skutki.

FBI uczy agentów, jak chronić prezydentów na wielkich zgromadzeniach. Jest prezydent i tysiące ludzi (obiektów) zachowujących się na dziesiątki różnych sposobów: podskakujących, śpiewających, podnoszących dzieci do góry i sięgających do kieszeni po cukierki lub... pistolet. W morzu słabych sygnałów trzeba rozpoznać ten ważny. Umiejętność ta nazywa się „świadomie nieukierunkowaną koncentracją". Brzmi wprawdzie jak oksymoron i jest niełatwe, ale konieczne.

Nasza cywilizacja, jeśli chce przeżyć, musi zbudować coś takiego na wszystkich poziomach – od indywidualnego, przez społeczny i gospodarczy, a skończywszy na globalnym, w tym ekologicznym – skuteczne systemy wczesnego ostrzegania. Mechanizm musi się składać z dwóch części. Rozpoznawania i transmisji do decydentów oraz ich reakcji. Od dawna tworzy się listy potencjalnych zagrożeń o bardzo małym prawdopodobieństwie zajścia, ale ogromnych skutkach, kiedy się to już stanie. Nassim Taleb nazwał je czarnymi łabędziami. Na wszystkich listach, które przez lata pokazywałem studentom, światowa pandemia była zawsze, nieodmiennie na pierwszym miejscu. Większość głównych instytucji i ekspertów wielokrotnie ostrzegało, że jest ona możliwa. No i co? Niby mieliśmy narzędzia rozpoznawania słabych sygnałów, ale to się zupełnie nie przekładało na działania.

Tylko że gdyby wziąć tak wiele zagrożeń pod uwagę, ludzkość zostałaby zablokowana przez strach.

Tu wcale nie chodzi o strach. Strach jest OK. Jest znacznie groźniejsze zjawisko społeczne, które nazywam „Oj tam, oj tam". Im częściej mówi się o jakimś zagrożeniu, tym częściej ludzie i rządy mówią „oj tam, już o tym słyszałem, wszyscy o tym mówią". I co z tego? Paradoks polega na tym, że poważne zagrożenie jest banalizowane, „bo się ciągle o nim mówi", nic wszakże nie robiąc.

Dobrze przyjmijmy, że mamy słaby sygnał. Został zidentyfikowany jako potencjalne zagrożenie. Jak w skali globalnej można nim zarządzić?

Dzisiaj nie można. To jest kolejna brutalna lekcja. Jest dziś wiele problemów, których nie da się rozwiązać inaczej niż globalnie. Takim przykładem jest globalne ocieplenie, a także te mechanizmy, np. logistyczne, których brakło przy walce z pandemią. Na początku nawet poszczególne kraje były w kompletnej rozsypce. Żaden nie był przygotowany na globalną pandemię. W niektórych krajach, nawet jak się już ona pojawiła, to osoby i instytucje odpowiedzialne mówiły „oj tam, oj tam". Przykład Polski jest klasyczny, choć nie wyjątkowy. Pozytywnym, obiecującym, choć ciągle unikalnym, przykładem jest natomiast to, jak błyskawicznie i skutecznie udało się zorganizować bezprecedensowy, globalny program poszukiwania szczepionki.

Czyli jesteśmy bezradni?

Nie i to jest niezwykle optymistyczne. Jeżeli ten kryzys nas czegoś nie nauczy, to następny o tej skali nas znokautuje. Ktoś przyszedł i dał nam lekcję. Czy z tego skorzystamy, to inna sprawa. Ten kryzys nam się po prostu należał.

Być może wyciągniemy z tego lekcję i przygotujemy się na kolejne zagrożenia zdrowotne, kolejną pandemię. Tymczasem nowym czarnym łabędziem okaże się zupełnie coś innego.

Przygotowanie nie polega na dostosowaniu się do konkretnego zagrożenia. Chodzi o zbudowanie zupełnie innej wrażliwości na różne wydarzenia, które się dzieją. Rozumienie jak się mogą rozwinąć i co mogą spowodować. Czy jesteśmy, na przykład, w stanie śledzić i w jakichś sposób regulować postępy – potencjalnie zbawiennej i potencjalnie groźnej – inżynierii genetycznej lub zmiany w lokalnych ekosystemach? Musimy nauczyć się częściej rozglądać i nie wypierać tego, co widzimy.

Ta pandemia zmieniła się z lokalnego problemu w odległym mieście Wuhan w globalny, bo na początku go zlekceważono, a później uznano, że może popsuć chiński wizerunek na świecie i utajniono. Nie rekomendujmy wkładania lodu w majtki, kiedy dzieje się coś niepokojącego, tylko spytajmy ekspertów (a nie polityków) i poważnie rozważmy sytuację. Najwyżej stracimy trochę czasu, gdy się szczęśliwie okaże, że problemu nie ma. Mamy kogo pytać. Jest wiele mądrych ludzi, firm i instytucji na świecie, również w Polsce. Jestem często pod wielkim wrażeniem spotkań z nimi w salach wykładowych i podczas spotkań biznesowych. Oby po tym kryzysie te zasoby były lepiej używane.

Jak biznes będzie wyglądał po pandemii, w nowej normalności?

To powszechny pogląd, że nawet jeśli coś się stało, to po prostu przejdziemy do „nowej normalności". Wysoce naiwne. Według mnie nowa normalność będzie potrzebowała czasu, żeby się wykształcić. Okres pomiędzy „starą" a przyszłą normalnością, będzie okresem „nowej nienormalności". Dla biznesu, którym się zajmuję, ale przede wszystkim dla cywilizacji, to niezwykle ważny okres – kolejny test. Będzie to czas improwizacji, testowania różnych nowych modeli biznesowych, sporo chaosu, turbulencji i masowego wymierania firm. Nie chodzi o to, żeby biznes zachowywał się wyłącznie bezpiecznie, bo byłoby to katastrofalne. Nie chodzi też o to, żeby zachowywał się wariacko, bo tak już było. Teraz wracamy do koncepcji, że biznes nie polega na zero-jedynkowych strategiach, tylko wyznaczaniu cienkiej kreski.

Kto ją będzie wyznaczał?

Nowa nienormalność, to też czas testowania nowych przywódców. Poprzedni okres był oparty na haśle „efektywność i optymalizacja". Ten przejściowy musi być oparty na docenianiu niedoskonałości i „nienormalnym" przywództwie. Mamy dużo świetnych firm i fachowców. Dla nich to będzie wspaniały okres, kiedy to szuka się nowych rozwiązań i docenia niestandardowe pomysły.

Bill Evans, mój ulubiony pianista jazzowy, powiedział kiedyś, że nie ma czegoś takiego, jak fałszywa nuta. To następny dźwięk decyduje o tym, czy poprzedni był dobry czy nie. Jutro, świat nowej nienormalności będzie pełen improwizujących i fałszujących muzyków. Wygrają ci, którzy będą wiedzieli, jak zagrać następny dźwięk poprawnie, a nie ci, którzy cały czas grają równie ładnie jak wczoraj. Świat po pandemii będzie przez jakiś czas wielkim, powszechnym jam session.

Szef Pixara, światowego lidera animowanych filmów dla dzieci, pisze w swojej nowej książce, że dobra idea na początku prawie zawsze wygląda idiotycznie. „Każda organizacja musi być tak urządzona, żeby chronić brzydkie dzieci swoich pracowników", twierdzi Ed Catmull i przytacza spektakularny przykład swojego hitu kinowego o szczurze w kuchni („Ratatuj"). Ci, którzy będą to umieli – zwyciężą. Do tej pory innowacyjni ludzie z „dziwnymi" pomysłami nie byli specjalnie lubiani, bo zakłócali cenną równowagę. Teraz będziemy ich potrzebowali jeszcze bardziej niż dawniej.

W przypadku korporacji wdrożenie takich mechanizmów może nie wyglądać dobrze.

Oczywiście. Duże korporacje po okresie fochów na startupy zaczynają jednak nie tylko się im przyglądać, współpracować i przejmować, ale zakładać „wyspy szaleństwa" w ramach swoich, często nadmiernie skostniałych, firm. Wiele z nich bowiem rozumie, że dzisiaj sukces można budować tylko na mądrym wyważaniu pomiędzy korporacyjnym rygorem a garażowym wigorem.

Okres nowej nienormalności będzie więc szansą dla przedsiębiorstw, które umieją to robić, bo po pandemii biznes będzie w wielu przypadkach potrzebował radykalnych strategii przełomu – zupełnie nowych pomysłów na siebie. W sumie przyczynić się to może do koniecznej już od dawna, ale ciągle odkładanej, m.in. z powodów tzw. politycznych, restrukturyzacji gospodarki i rynku – tak na lokalnym, jak i globalnym poziomie.

To byłaby również zasługa dobrze odrobionej lekcji, jakiej udziela nam wirus. Kosztownej, co prawda, ale jestem przekonany, że w dłuższej perspektywie będzie się to cywilizacji i nam osobiście opłacać.

Piotr Płoszajski, emerytowany profesor i kierownik Katedry Teorii Zarządzania w SGH. Studiował m.in. w Harvard B-School i MIT. Był dyrektorem Instytutu Filozofii i Socjologii i dyrektorem generalnym w PAN. Zajmuje się wpływem technologii na modele biznesowe, transformacją cyfrową i sztuczną inteligencją. Wykładowca na uniwersytetach w Europie, USA, Azji i Australii. Doradca w korporacjach polskich i międzynarodowych. ?

Czy są jakieś plusy tej trudnej sytuacji, w której żyjemy już od blisko roku?

Najważniejsze jest to, że ktoś się odważył dać cywilizacji lekcję. Gdyby dał ją człowiek, instytucja, grupa ekspertów, byli prezydenci czy jakiś ruch społeczny, to część z nas by się obraziła, mówiąc, że nikt nie ma prawa nas pouczać. A do wirusa trudno mieć pretensje. Uczciwie mówiąc, powinniśmy mu być wręcz za to wdzięczni.

Pozostało 97% artykułu
Ekonomia
Światy nauki i biznesu powinny łączyć siły na rzecz komercjalizacji
Ekonomia
Chcemy spajać projektantów i biznes oraz świat nauki i kultury
Ekonomia
Stanisław Stasiura: Harris kontra Trump – pojedynek na protekcjonizm i deficyt budżetowy
Ekonomia
Rynek kryptowalut ożywił się przed wyborami w Stanach Zjednoczonych
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Ekonomia
Technologie napędzają firmy