W niektórych przypadkach nie są to małe kwoty. Zwłaszcza, kiedy podróżuje rodzina. Ale z drugiej strony, jak na razie nie widać, żeby narzekania mieszkańców, podatki, czy inne ograniczenia miały zniechęcać do odwiedzenia kultowych miejsc. Dubrownik właśnie chwalił się, że w 2024 roku przyjechało tam o 9 proc. turystów więcej niż rok wcześniej. Ale w Amsterdamie, na Wyspach Kanaryjskich, na Majorce, na Islandii (dokąd niedługo poleci także LOT), nawet na żyjącej z turystyki indonezyjskiej wyspy Bali tego entuzjazmu już nie słychać.
Czytaj więcej
Grecja stała się kolejną ofiarą popularności. Rząd grecki uznał, że turystów jest już zbyt wielu. Więc trzeba ich opodatkować.
— Twardą prawdą jest to, że jeśli jakieś miejsce stało się słynne, rokrocznie zjeżdżają tam masy turystów i bardzo trudno będzie ich powstrzymać — ostrzega Rachel Dodds, profesor zarządzania turystyką na Toronto Metropolitan University.
Jak zahamować zalew miast przez turystów?
Już w połowie ostatniej dekady takie miasta, jak Amsterdam, czy Barcelona, z początku delikatnie, a potem już stanowczo zaczęły narzekać i działać starając się powstrzymać nadmierną liczbę turystów. Chodziło o warunki życia mieszkańców: koszty życia, wynajmowania mieszkań, przepełniony transport miejski.
Potem przyszła pandemia Covid-19, a po niej fala wzrostu w turystyce, bo ludzie wreszcie mogli się wyrwać z zamkniętych domów. Miasta atrakcyjne turystycznie odczuły to najbardziej, zaczęły podejmować kroki, które wyhamują wzrost liczby przyjazdów, a jednocześnie nie spowodują zmniejszenia wpływów z tej branży.