– Owszem, w niedzielę poczułem się średnio. Ale już trzeci dzień biorę chlorochinę. Na mnie to działa. Dziś czuję się świetnie. A wy? Piąteczka! – mówi w opublikowanym w środę filmie uśmiechnięty Jair Bolsonaro i popija szklanką wody pastylkę na malarię.
Prezydent, który przez wiele miesięcy śmiał się z wirusa, nazywając go „grypką”, walczył z gubernatorami 27 brazylijskich stanów o utrzymanie swobody życia społecznego, a ostatnio zawetował ustawę Kongresu obligującą do noszenia maseczek, w końcu sam padł ofiarą przybyłej z Chin zarazy.
W sobotę prezydent wraz z kilkoma ministrami był na przyjęciu z okazji niepodległości USA u amerykańskiego ambasadora Toda Chapmana. Biesiadnicy siedzieli ramię w ramię bez zabezpieczeń. Czy tu złapał wirusa? U Amerykanina go nie wykryto, choć poddał się kwarantannie.
Choroba prezydenta nabrała jednak wagi państwowej. – Jeżeli szybko wyzdrowieje, ludzie nie tylko uznają, że to faktycznie „grypka”, ale uwierzą też w skuteczność chlorochiny. To może doprowadzić do hekatomby. Ale jeśli Bolsonaro umrze, na Brazylijczyków padnie blady strach i zaczną przestrzegać zaleceń lekarzy. Paradoksalnie to może uratować wiele istnień ludzkich – mówi „Rz” prof. David Fleisher, wykładowca na Uniwersytecie Brasilii.
W sieci batalia już się zresztą zaczęła: ci, którzy życzą prezydentowi zdrowia, oznaczają posty hasztagiem ForcaBolsonaro, ci, którzy myślą odwrotnie – ForcaCorona.