Gdyby nie logo polskiej prezydencji w Unii z datą 2025 roku i reagująca uśmiechem niemal na wszystko, co powie Donald Tusk, Ursula von der Leyen, można było w miniony piątek w Gdańsku odnieść wrażenie, że czas cofnął się o blisko dekadę i to właśnie formacja Jarosława Kaczyńskiego przejęła władzę. Spotkanie kolegium komisarzy europejskich z członkami polskiego rządu miało być jednym z tych rytualnych wydarzeń, które są konieczne do podtrzymania integracji europejskiej. Premier Donald Tusk wykorzystał to jednak do czegoś zupełnie innego: wyjścia naprzeciw rosnącym obawom Polaków na trzy miesiące przed wyborami prezydenckimi.
Pod koniec 2015 roku świeżo upieczona szefowa rządu Beata Szydło zapowiedziała, że nasz kraj nie przyjmie żadnych imigrantów w ramach właśnie uzgodnionego pod naciskiem Angeli Merkel planu obowiązkowej redystrybucji uchodźców. To wywołało powszechną konsternację. Choć wiele krajów członkowskich nie wypełniało od lat podjętych wcześniej zobowiązań (dobrym przykładem jest fatalny stan finansów publicznych pod rządami ultraeuropejskiego przecież Emmanuela Macrona), to jednak nikt tego nie robił w tak otwarty sposób jak wówczas Polska.
Donald Tusk zawdzięcza najlepsze lata swojej kariery Angeli Merkel. Ale teraz występuje frontalnie przeciw jej polityce
Dziesięć lat później Tusk posunął się jednak w tej retoryce jeszcze dalej. W Gdańsku nie tylko oświadczył, że mimo przyjęcia przez całą Unię nowej wersji paktu migracyjnego „Polska nie przyjmie żadnego dodatkowego imigranta ani nie zgodzi się na żadne dodatkowe koszty z tym związane, kropka!”. Ale zrobił to, mimo że Polska sprawuje przejściowe przewodnictwo w Unii i mając u boku przewodniczącą Komisji Europejskiej – instytucji powołanej do dbania o przestrzeganie unijnych traktatów.
Czytaj więcej
Chciałbym, by rząd działał szybciej i skuteczniej. Oczekuję m.in. uszczelnienia 800+ dla Ukraińców, ustaw naprawiających wymiar sprawiedliwości, odblokowania inwestycji energetycznych, liberalizacji prawa aborcyjnego – mówi Rafał Trzaskowski, prezydent stolicy, wiceszef PO, kandydat KO na prezydenta Polski.
W przypadku Kaczyńskiego chodziło nie tyle o powstrzymanie potoku imigrantów (za rządów PiS pojawiło się ich więcej nad Wisłą niż kiedykolwiek w przeszłości), ile o nakreślenie limitu ingerencji europejskiej centrali w to, co stanowi sedno suwerenności narodowej. Przewodniczący ówczesnej partii rządzącej chciał w ten sposób wysłać jasny sygnał, że to Sejm będzie decydował, kto należy do polskiego narodu, a nie Unia.