Polska już raz stanęła na czele ruchu oporu przeciw wymuszanej przez Angelę Merkel „solidarności europejskiej" wobec przybyszów z Bliskiego Wschodu. Było to jeszcze za poprzedniego rządu. I do dziś nam się to odbija czkawką, bo choć prawie wszystkie państwa UE bronią się jak mogą przed przyjmowaniem uchodźców, to i tak za najpaskudniejszy przykład niechęci do nich uchodzi Polska. No, może razem z Węgrami.
Premier Beata Szydło, mówiąc w wywiadzie dla Superstacji, że „nie widzi możliwości", by teraz, po atakach terrorystycznych na Brukselę, do Polski przyjechali uchodźcy, znowu ustawia nasz kraj na czele ruchu oporu. A nie jest to miejsce, w którym państwo mające już problemy dyplomatyczne wywołane sporem o Trybunał Konstytucyjny może coś uzyskać u partnerów zagranicznych.
Polska odcina się od udzielania pomocy imigrantom kategorycznie. Inni zazwyczaj swój lęk przed masami muzułmanów napływającymi do Europy maskują, z decyzjami o przyjęciu garstki z nich kluczą, a wypowiedzi o całkowitym zamknięciu się na przybyszów unikają.
Wszystkich chętnych, milionów imigrantów, Europa nie może przyjąć. To jest jasne. Jednak druga skrajność – obnoszenie się z tym, że nie ma się zamiaru przyjmować nikogo – to nie tylko drażnienie Angeli Merkel. To przyzwolenie na całkowity brak wrażliwości obywateli wobec cierpienia ludzi z dalekiego świata. I odgórna rezygnacja z dawania dobrego przykładu, co w kraju ostentacyjnie katolickim dziwi szczególnie.
Bezpieczeństwu Polski nie zagrozi przyjęcie kilku tysięcy prawdziwych uchodźców z Syrii, dobrze sprawdzonych przez nasze służby rodzin z dziećmi, które uciekły spod ostrzałów Baszara Asada czy spod noża dżihadystów z tzw. Państwa Islamskiego.