We wtorek na zamku Meseberg pod Berlinem Angela Merkel i Emmanuel Macron próbowali uruchomić niemiecko-francuski napęd. Jednak słabej jak nigdy niemieckiej kanclerz trudno jest zgodzić się na radykalne kroki na drodze do ściślejszej integracji.
Francuski prezydent z kolei powoli traci cierpliwość: w swoim mniemaniu uratował Europę przed populistami i już drugi rok czeka na oznaki wdzięczności. Na razie bez sukcesu.
Spotkanie francusko-niemieckie tradycyjnie odbywa się przed szczytem UE, zaplanowanym na 28–29 czerwca. Reszta państw członkowskich od wielu miesięcy czeka na uzgodnienia Paryża i Berlina dotyczące zarządzania strefą euro. Macron przyjechał z konkretnymi oczekiwaniami: budżet dla strefy euro na finansowanie inwestycji, wspólny mechanizm ratunkowy dla banków, opodatkowanie koncernów internetowych oraz wspólna baza podatkowa dla międzynarodowych korporacji.
– To są dla prezydenta czerwone linie – mówił minister gospodarki Bruno Le Maire. Najważniejszy, i najtrudniejszy do uzgodnienia, jest pierwszy postulat: budżet strefy euro. Berlin od biedy może się na coś takiego zgodzić, ale w bardzo małej skali liczonej raczej w dziesiątkach niż w setkach miliardów euro.
– Macron chciałby 2–3 proc. produktu krajowego brutto, Merkel oferuje 0,1 proc. PKB. Francuska propozycja jest nie do przyjęcia w Niemczech, ale może gdyby Merkel zgodziła się na coś między 0,5 a 0,8 proc. PKB, to Macron mógłby przedstawić to u siebie jako sukces – mówi „Rzeczpospolitej" Sebastian Dullien, ekspert w berlińskim biurze think tanku European Council for Foreign Relations.