Koronawirus a praca sądów: zdalnie to wciąż nie online

W obecnej sytuacji najbardziej bolesne jest zaniedbywanie informatyczne sądownictwa, niepozwalające na to, co w dobie wirusa robią szkoły.

Aktualizacja: 04.04.2020 08:57 Publikacja: 04.04.2020 00:01

Koronawirus a praca sądów: zdalnie to wciąż nie online

Foto: AdobeStock

Bardzo duża walizka. Często na kółkach. Torba w kratkę, olbrzymia, nazywana w niektórych kręgach (może tylko śląskich) „targ w Będzinie". Czasem plecak, bez stelaża, ale bardzo pojemny. Damska torebka w rodzaju tej, którą mój dziadek nazywał „głębinówką", bo wyciągnięcie z niej czegokolwiek było jak nurkowanie w morskich odmętach.

Prawnicze Home office

Dziś nie tylko o sędziowskim „home office". Ogólnie o prawniczym, bo wielu pełnomocników, jak pamiętam, przynosiło do sądów nie tylko togę, pióro i kalendarz. Bo i pozwy, odpowiedzi, pisma czy załączniki. Wyciągi z rejestrów. Wszystko oczywiście na papierze, wydrukowane (z reguły jednostronnie, na bogato) w teczce, skoroszycie czy segregatorze.

Czytaj także: Koronawirus: władze sądów oszczędzają sędziów i pracowników

Sprawa o zapłatę czynszu, ba – kilkudziesięciu czynszów obciążających najemców jednej nieruchomości. Regres z ustawy o ochronie lokatorów, gdzie właściciel domaga się zapłaty kilkunastu odszkodowań od gminy za brak lokalu socjalnego... Mógłbym wymieniać dalej, ale felieton ma dla dobra czytelników limit znaków.

Podręczniki, które nie mieszczą się w plecaku. Plecak ważący niemal tyle co szczupła uczennica pierwszej klasy podstawówki.

Wielogodzinne debaty na wywiadówkach, czy książki można zostawić w szkole, a nosić tylko zeszyty i zeszyty ćwiczeń. I obowiązkowo klej, nożyczki, farby plakatowe (co najmniej dwanaście kolorów). Strój na zajęcia WF, tenisówki z obowiązkowo białą podeszwą.

Różnic między polską szkołą a polskim sądem jest z pewnością sporo, ale myślę, że więcej jest podobieństw. Do obu tych miejsc z entuzjazmem chodzą jedynie nieliczni. Cała reszta chodzi, bo musi. Wśród nauczycieli i wśród sędziów zdarzają się postaci, które dla dobra obu instytucji powinny wybrać inny zawód, wreszcie: w epoce cyfrowej obie te instytucje radzą sobie co najwyżej średnio.

Szkoła nie opanowała jeszcze losowego przydziału klasówek, ale aplikacje od dawna układają plany lekcji czy służą do komunikowania się nauczycieli z rodzicami. Dzienniki elektroniczne mają dłuższą historię niż elektroniczne urządzenia ewidencyjne przyjęte w sądach. W przeciwieństwie do trzech systemów ewidencyjnych używanych w sądach, o których mi wiadomo, dzienników elektronicznych na rynku jest znacznie więcej.

Niepozorny szkolny pan informatyk

Wszystko zaczynało się od jednego człowieka. W szkole był to pan informatyk, który w przerwach mógł napisać „prosty programik", np. przydzielający nauczycielom odpowiednie pracownie. W sądzie to był czyjś kolega informatyk lub zaawansowany technologicznie pracownik, a czasem sędzia. Pamiętam, jak jako sędziowie „ujeżdżaliśmy" popularny edytor tekstów, odkrywając np. możliwości korespondencji seryjnej, makra czy przekształcanie liczb w ich słowny zapis. Oczywiście na własną rękę, samodzielnie i pioniersko. Zwłaszcza w czasach jednego komputera przypadającego na czterech sędziów.

Znam co najmniej kilkudziesięciu wspaniałych nauczycieli, doskonale poruszających się w cyfrowym świecie. Powtórki materiału na YouTube, aplikacje testowe w formie zabawy, transmisje eksperymentów i wiele innych działań to ich codzienność. Pokonując tabu, zezwalają uczniom na używanie smartfonów podczas lekcji, pokazują edukacyjną przydatność tych codziennych komputerów.

Dla większości nauczycieli jednak przejście w świat cyfrowy wiąże się z lękiem przed nieznanym, obawą, że wchodzą w obszar, w którym biegle poruszają się ich uczniowie, a oni, pedagogowie, są absolutnymi początkującymi. Taka zamiana ról jest na pewno bardzo trudna.

Od niedawna namiastka nauczania online, wprowadzona bardziej siłą rozpędu i oddolną energią liderów środowiska działa. Działa, bo musi.

Wymiar sprawiedliwości nadal offline

Wróćmy jednak ze szkoły do sądu. Codzienna praca sędziów, która nie kończy się w godzinach urzędowania sądów, była swoistym home office. Oczywiście znacznie bardziej „home" niż „office", bo brak było połączenia. Z centralą, z systemem, którego nie było. Zupełnie jak w pamiętnej scenie z filmu „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz", gdzie Krzysztof Kowalewski nie mógł zadzwonić do Warszawy.

Oto akta jechały z sędziami do ich domów we wspomnianych na wstępie narzędziach do transportu. W domach sędziów trwało przygotowywanie się do sesji i pisanie uzasadnień. Potem akta wożono z powrotem do sądów. I tak dalej.

Dlatego w obecnej sytuacji najbardziej bolesne jest dla mnie zaniedbanie informatyczne sądownictwa, niepozwalające nawet na zryw porównywalny z nadzwyczajnym stanem w powszechnej edukacji. Edukację zaczynamy mieć online, a sprawiedliwość... głęboko offline.

Autor jest byłym sędzią, członkiem zarządu Fundacji Inpris, Obywatelskim Sędzią Roku 2015

Opinie Prawne
Pietryga: Słowa sędziego Marciniaka jak kasandryczna przepowiednia
Opinie Prawne
Pietryga: Czy pięciominutowy „comeback” Ryszarda Kalisza zagrozi demokracji?
Opinie Prawne
Kappes, Skrzydło: Neosędziowie SN mieliby orzekać o ważności wyborów? Naprawdę?
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Konkurs na właściwego rabina
Materiał Promocyjny
W domu i poza domem szybki internet i telewizja z Play
Opinie Prawne
Paweł Rochowicz: Walka z szarą strefą. Władza tworzy patologie, by je potem zwalczać
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku