Rok temu wypchnięto z Białorusi Swiatłanę Cichanouską, rywalkę Łukaszenki. Kim jest dla sportowców na Białorusi, kim jest dla pani? Macie bardzo podobne nazwiska.
Nazwiska są prawie jednakowe. Ale zawsze byłam daleka od polityki i nie zastanawiałam się nigdy, jakie to ma dla mnie znaczenie. Zajmowałam się sportem, wykonywałam swoją pracę i starałam się nie angażować w to, czego nie rozumiem.
Będąc już w Warszawie, nie żałuje pani tego, co się stało w Tokio, tej krytyki urzędników sportowych?
Nie żałuję. Miałam jednak takie myśli, że mogłabym to zrobić nieco mniej emocjonalnie. Gdyby nie poniosły mnie emocje, możliwe, że nie doprowadziłoby to do takich skutków. Ale teraz to już trudno gdybać.
Sporo sportowców doświadczyło na Białorusi represji. Wielu musiało opuścić kraj. Jak na to patrzyła reszta sportowców?
Wszyscy byli zszokowani. Zawsze mówi się, że sport jest poza polityką, ale jakoś sport trafia w centrum skandali politycznych.
Te represje miały być przestrogą dla innych sportowców?
Myślę, że to jedna z przyczyn, dlaczego wielu nadal boi się mówić otwarcie. Sportowcy, którzy podpisali wtedy list otwarty w sprawie wyborów i przeciwko przemocy, trafiali na przesłuchania.
Pani nie podpisała?
Nie. Opowiedziałam się przeciwko przemocy, ale nie podpisywałam listu.
Przed wylotem do Tokio Łukaszenko spotykał się w swoim pałacu ze sportowcami. Była tam pani?
Nie. Zostałam zaproszona, ale po prostu nie poszłam.
Wygrała pani z urzędnikami, którzy odmienili pani życie?
To nie jest gra. Wygnali mnie z wioski olimpijskiej, pozbawili mnie prawa udziału w igrzyskach olimpijskich. Zostali jednak za to ukarani [przez MKOl – red.] i wysłani na Białoruś.
Odebrali pani ojczyznę.
Niestety tak.