„Ile było osób?" – w niedzielne popołudnie było to jedno z najczęstszych pytań w Warszawie, zadawane zarówno przez polityków opozycji, jak i przez uważnie przyglądających się demonstracji polityków obozu rządzącego.
Zwołany ad hoc, niemal bez żadnego przygotowania protest opozycji przed Sejmem miał być pierwszym testem, jak mocno sprawa reformy sądownictwa rezonuje w społeczeństwie.
Jedno jest pewne: w piekącym lipcowym słońcu, w środku sezonu urlopowego przed Sejmem zebrało się kilka tysięcy ludzi z całej Polski: członkowie i sympatycy KOD, przedstawiciele organizacji feministycznych, czarnego protestu, Obywateli RP, działacze i aktywiści różnych partii i organizacji, od głównych sił politycznych, jak PO i Nowoczesna, aż po Razem.
Pod tym względem organizatorzy i opozycja nie mogą narzekać, a liczba zgromadzonych była wystarczająca, aby obozowi rządzącemu trudno było budować przesłanie o frekwencyjnej klapie. Policja szacuje, że w kulminacyjnym momencie protestu w Warszawie uczestniczyło w nim 4,5 tysiąca osób (do tego trzeba doliczyć kilka tysięcy osób na Rynku Głównym w Krakowie).
Ale choć przed szczelnie odgrodzonym barierkami i pilnowanym przez setki policjantów Sejmem nie zabrakło ludzi ani ostrej retoryki w trakcie, to trudno było nie odnieść wrażenia, że emocje ludzi nie dorównywały temperaturze powietrza. – Kto by pomyślał, że 30 lat później będę musiał ponownie obalać komunę – rzucił jeden z demonstrantów przed rozpoczęciem spotkania, przepychając się przez tłum. Ale gdy przez ten sam tłum zaczęli przechodzić do sceny liderzy partii politycznych, w tym Grzegorz Schetyna, Ryszard Petru i inni, to poza zwyczajowymi uwagami o poparciu ich przyjście nie wywołało zbyt wielu reakcji.