Zgodna opinia ekspertów i zwykłych obserwatorów polskiej polityki zagranicznej była dla Witolda Waszczykowskiego miażdżąca – polityka, którą firmował i prowadził, okazała się porażką. I to we wszystkich aspektach: makropolitycznym, technologii dyplomatycznej, organizacyjnym i personalnym. A punkt startowy miał przecież Witold Waszczykowski wyjątkowo dogodny.
Obejmując MSZ jesienią 2015 roku przychodził na Aleję Szucha po niezbyt aktywnym, dyplomatycznie mówiąc, ministrowaniu Grzegorza Schetyny. Poprzednik Waszczykowskiego był skupiony na polityce partyjnej i kampanii wyborczej. Nie miał ani serca, ani entuzjazmu do zajmowania się dyplomacją. W Gmachu (jak powszechnie mówi się na Szucha o centrali Ministerstwa) oczekiwano więc przyjścia Waszczykowskiego, który przeszedł wszystkie szczeble emeszetowskiej kariery z pewną nadzieją, na ożywienie resortu, na wprowadzenie nowych idei, na to, że być może będzie trudniej, ale ciekawiej.
Bardzo szybko okazało się, że były to nadziej płonne. Pierwsze miesiące ministrowania Waszczykowski poświęcił na walkę z cieniem Radka Sikorskiego. Postanowił nie tylko zwolnić tych wszystkich, którzy mu się z Sikorskim kojarzyli, ale przede wszystkim zostać Sikorskim 2.0. Początki kierowania MSZ to chorobliwa nadaktywności ministra w mediach i próby aplikowania opinii międzynarodowej wątpliwej jakości bon motów (ze słynnymi cyklistami i wegetarianami na czele). Krótko mówiąc nie mając wdzięku, finezji a przede wszystkim osobistego zakorzenienia w elitach Zachodu, chciał zostać nowym Radkiem Sikorskim. Efektem stało się ośmieszenie ministra, które już wówczas powinno skutkować dymisją, gdyż minister poważnego państwa nie może być obiektem żartów w całej światowej dyplomacji. A sam pamiętam, jak podczas organizowanego w Armenii przejazdu dyplomatów na rowerach przez stolicę, wysłuchiwałem dowcipów w stylu: „on nie może brać udziału, bo jego rząd zwalcza cyklistów”. Wbrew pozorom nie było to przyjemne, gdyż ambasador świeci zawsze światłem odbitym – jego pozycja jest pochodną pozycji kraju, a nasza zaczynała być po prostu śmieszna.
Szczególnie, że do serii wpadek dołączyła polityka godnościowa. I, żeby nie było wątpliwości, trzymanie wysoko głowy jest jak najbardziej potrzebne w dyplomacji. Ale „wzdęcie” godnościowe, objawiające się na przykład lekceważeniem mniejszych krajów, i pokazywanie przez ministra, iż on rozmawia (a częściej próbuje) z mocarstwami a mali mają poczekać, w połączeniu ze wspomnianą wcześniej śmiesznością, stanowiło zabójczy koktajl.
Paradoksalnie plusem wczesnej fazy rządów Waszczykowskiego w MSZ okazała się polityka personalna. W odróżnieniu od sporej części swojego zaplecza politycznego miał on świadomość, że totalna rewolucja personalna w przededniu szczytu NATO może skończyć się fatalnie. Wydając gromkie okrzyki o czystce spowalniał ją zarówno w centrali jak na placówkach. Zmienił też niefortunną politykę poprzedników, zamykania kolejnych ambasad i konsulatów.