W wyniku sobotniego ataku dwa saudyjskie zakłady firmy Aramco wstrzymały działalność. Według lokalnych władz, "tymczasowo" wstrzymana została produkcja wynosząca 5,7 mln baryłek ropy na dobę, co jest równoznaczne z połową produkcji koncernu i ok. 5 proc. globalnej podaży surowca. Według źródeł agencji Reuters, powrót do pewnej wydajności zakładów potrwa nie dni, lecz tygodnie.
Odpowiedzialność za atak wziął na siebie rebeliancki ruch Huti z Jemenu.
Według wysokiego rangą przedstawiciela prezydenckiej administracji, cytowanego przez ABC News, oświadczenie Huti jest nieprawdziwe. - Przyznali się do czegoś, czego nie zrobili - powiedział rozmówca stacji. Według niego, w ataku wykorzystano prawie tuzin pocisków manewrujących i ponad 20 dronów, a atak został przeprowadzony przez Iran i z terytorium tego kraju. To pierwsze publiczne oskarżenie Teheranu w tej sprawie mówiące o wykorzystaniu rakiet. Wcześniej sekretarz stanu USA Mike Pompeo oskarżył Iran o "bezprecedensowy atak na globalne dostawy energii" i oświadczył, że nie ma dowodów, by atak nadszedł z terytorium Jemenu.
Iran zdecydowanie odrzucił oskarżenia amerykańskiego sekretarza stanu, zarzucając USA "wielkie oszustwo". Z kolei gen. Amir Ali Hadżizadeh, dowódca lotnictwa Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej cytowany przez półoficjalną agencję Tasnim ostrzegł, że Iran jest gotów na "pełnoprawną" wojnę. - Każdy powinien wiedzieć, że wszystkie amerykańskie bazy i lotniskowce w odległości do 2000 kilometrów wokół Iranu znajdują się w zasięgu naszych rakiet - stwierdził.