Tymczasem szefami upadłego touroperatora, którzy na razie zdążyli tylko powiedzieć, że „jest im przykro", zainteresowała się brytyjska prokuratura. Wcześniej żyli mimo kłopotów ich firmy, jak pączki w maśle.
Prezesem Thomasa Cooka był Szwajcar Peter Frankhauser, który od 2014 roku zainkasował z firmy 8,4 mln funtów. Znany był z tego, że zawsze był opalony i lubił się fotografować w malowniczych sceneriach. W wynagrodzeniu, jakie mu wypłacano zawarte były bonusy od wyników finansowych, pogrążającego się w długach koncernu.
Jego poprzedniczka Harriet Green, która zarządzała firmą w latach 2012-2014 i chętnie pozowała do zdjęć z dużymi butelkami szampana, łącznie zarobiła 11 mln funtów i nie godziła się na jakiekolwiek ograniczenia w wydatkach na podróże i hotele, które zakwestionował nawet księgowy spółki, bo sięgały po 80 tys. funtów rocznie. Tylko za rok 2015 na jej konto przelano 6,3 mln funtów, mimo że w roku finansowym 2014/2015 pracowała jedynie 2 miesiące, ponieważ przekazywała już zarządzanie.
Najbardziej jednak budzi zdziwienie wynagrodzenie dla dyrektora naczelnego spółki Thomas Cook, menedżera o hiszpańskich korzeniach, Manny'ego Fontenla-Novoa,, który zainkasował łącznie 16,8 mln funtów w czasie, gdy biznes szedł coraz gorzej. Z kolei za nadzorowanie finansów touroperatora odpowiadał Brytyjczyk Michael Hailey, który w ciągu 4-letniej kadencji zarobił 8,3 mln funtów. Dobrze powodziło się również przewodniczącemu rady nadzorczej, Frankowi Meysmanowi, który w latach 2012-2018 dostał 2,2 mln funtów.
Ich łączne zarobki w czasach najtrudniejszych dla firmy sięgnęły 47 mln funtów i w Wielkiej Brytanii nazywane są "bonusami od przegranej". Te miliony szefowie Thomasa Cooka pobierali już w czasie, kiedy w firmie mocno zaostrzono warunki wypłacania bonusów.