Test przyszedł bardzo szybko. Zaledwie kilka tygodni po objęciu przez nową ekipę władzy w Brukseli i słynnym już wywiadzie dla „Economista” Emmanuela Macrona, w którym ogłosił, że NATO znalazło się w stanie „śmierci klinicznej”, kryzys irański pokazał, jaka jest naprawdę rola Unii na świecie.
Zaraz po zabiciu przez Amerykanów w Bagdadzie 3 stycznia jednego z najważniejszych irańskich generałów Kasema Sulejmaniego na świat padł strach. Mówiono o możliwości wybuchu „trzeciej wojny światowej”, jeśli Iran odpowie atakiem rakietowym. W tym kluczowym momencie Josep Borrell, nowy przedstawiciel ds. zagranicznych Unii, zaprosił na rozmowy do unijnej centrali szefa irańskiej dyplomacji Mohameda Javida Zarifa. Spotkanie do dziś się jednak nie odbyło, bo Irańczycy zdali sobie sprawę, że tak naprawdę Borrell nikogo nie reprezentuje.
Przeczytaj także: Rozruchy w Teheranie. Niespodziewane skutki katastrofy
Do wypracowania wspólnego stanowiska Unii nigdy bowiem nie doszło. Macron, który jeszcze niedawno miał ambicję „pośredniczenia” między Waszyngtonem i Teheranem, zadzwonił po śmierci Sulejmaniego do premiera Iraku Adila Abd al-Mahdiego, aby zapewnić go o poparciu Francji dla „irackiej suwerenności”. Dlaczego tego samego nie zrobił po irańskim ataku rakietowym na bazy w Iraku – nie wiadomo.
Polska, która odegrała w minionym roku istotną rolę w sprawie Iranu, organizując w Warszawie konferencję bliskowschodnią, była skoncentrowana na sporze historycznym z Władimirem Putinem. Wielka Brytania miała całą uwagę zajętą wyjściem z Unii, Hiszpania – utworzeniem pierwszego od lat rządu większościowego dzięki przyzwoleniu katalońskich secesjonistów, a Włochy – powstrzymaniem powrotu do władzy przywódcy populistycznej Ligi Matteo Salviniego.