Latem 2015 r. Rafał Trzaskowski, wówczas wiceminister spraw zagranicznych ds. europejskich, z uznaniem wypowiadał się w wywiadzie dla “Rzeczpospolitej” o tym, jak hiszpańska armia parę lat wcześniej bezwzględnie odrzuciła falę imigrantów z Afryki, którzy próbowali przedostać się na Wyspy Kanaryjskie. Był też wyraźnie negatywnie nastawiony do pomysłu obowiązkowej redystrybucji uchodźców, jaki forsowała wtedy Bruksela.
Ostatecznie jednak rząd Ewy Kopacz, pod presją Angeli Merkel, na kilka tygodni przed wyborami zaakceptował ten pomysł. Nie licząc się z polskim kalendarzem politycznym kanclerz wydatnie przyczyniła się do dojścia PiS do władzy.
Partia Jarosława Kaczyńskiego tej presji Berlina już nie uległa: nasz kraj do dziś nie przyjął ani jednego uchodźcy w ramach unijnego systemu, a Komisja Europejska w najnowszym projekcie polityki migracyjnej w ogóle z niego zrezygnowała. Polska pokazała, że polityka imigracyjna będzie ustalana w Warszawie, nie w Brukseli. Okazało się, że w Unii nie tylko trzeba słuchać większych krajów, można też wpływać na europejską politykę. Takich sukcesów uda się nad Wisłą odnieść w kolejnych latach więcej.
Niestety, gdy ryzyko porażki wyborczej Andrzeja Dudy stało się realne, strach zajrzał w oczy prezydentowi i tym, których kariery zależą od jego sukcesu wyborczego, polityka godnościowa jednym ruchem została wyrzucona do kosza.
Być może najbardziej tego spektakularnym przykładem była wizyta prezydenta w Waszyngtonie tuż przed pierwszą turą wyborów. Tu, na konferencji prasowej, Duda 27 razy dziękował Donaldowi Trumpowi za zaproszenie, obiecywał także Amerykanom intratne kontrakty na zakup broni, budowę elektrowni jądrowych, zakup gazu. Nagle okazało się, że jednak ktoś z zagranicy ma mówić Polakom, jak mają głosować. Wróciły najgorsze skojarzenia z historii.