Gdyby Wiśle udało się awansować do Ligi Mistrzów, traktowałby pan to jako odkupienie win z meczu z Panathinaikosem (w 2005 roku Wisła przegrała w rewanżu 1:4, Sobolewski strzelił gola, ale później osłabił zespół przed dogrywkami – red.), kiedy też było blisko, ale po nieodpowiedzialnej czerwonej kartce dla pana zrobiło się dużo dalej?
Być może tak, chociaż nie jestem zwolennikiem tworzenia tego typu historii. Nie wiem, kto opowiada głupstwa o mojej nieodpowiedzialności. Mam taki styl gry, żółte i czerwone kartki nie wynikają z mojej głupoty, nie dyskutuję z sędziami, jestem fair wobec przeciwnika. To wszystko dzieje się w ferworze walki. Czasami to też kwestia szczęścia, bo w rewanżu z Liteksem przynajmniej jeden mój faul nadawał się na kartkę, a dostałem tylko ostrzeżenie.
Kiedy gra pan w lidze przeciwko znajomym, nie ma pan skrupułów przed ostrymi wejściami?
Jeśli cały czas gram po swojemu, to szanuję przeciwnika. Myślę, że koledzy uznają to za moją zaletę i obraziliby się, gdybym grał inaczej.
Planuje pan powrót do Białegostoku po zakończeniu kariery?
Mieliśmy z żoną taki plan, ale nie wiadomo kiedy dzieci urosły i też mają coraz więcej do powiedzenia. Na razie odsuwamy decyzję jak najdalej. Syn Hubert gra w Krakowie w piłkę. Kibicuje Wiśle, Lechii i Śląskowi, chociaż coraz częściej namawiam go, by serdeczniej spojrzał także na Jagiellonię. Nie wiem, czy zajdzie dalej ode mnie, ale talent na pewno ma większy, no i dar od Boga w postaci szybkości, czego ja nie wypracuję żadnym treningiem. Do futbolu go nie pchałem, miewał momenty, gdy wydawało mi się, że wciągną go inne atrakcje, ale teraz sam się garnie do treningów. Ja przed laty w Białymstoku nie miałem wielkiego wyboru. Wiadomo, co się liczyło – podwórko, piłka i trzepak. Nie wiem, ile jestem jeszcze w stanie dać Wiśle, ale kiedy poczuję, że zrobiłem już wszystko, co mogłem, pierwszy podziękuję.