Co mają głodujący z pomocy?

Zanim przekażesz pieniądze na głodujących w Afryce, zastanów się, czy dobrze zrobisz

Publikacja: 13.08.2011 01:01

Ofiara głodu w Somalii, sierpień 2011 r. (fot. Farah Abdi Warsameh)

Ofiara głodu w Somalii, sierpień 2011 r. (fot. Farah Abdi Warsameh)

Foto: AFP

Znowu je widzimy: afrykańskie dzieci z wydętymi brzuszkami i wielkimi oczami, których wyraz jest jak oskarżenie, przed którym nie ma ucieczki. W Rogu Afryki głodują ludzie, w najbliższym czasie 3,5 miliona może umrzeć, a my, mieszkańcy bogatych krajów – jak zwykle w takich okolicznościach – nie potrafimy zapobiec humanitarnej katastrofie. Nie potrafimy, ale się staramy. Wyspecjalizowane jednostki ONZ wyliczają, ile pieniędzy potrzeba na pomoc (ponad 1,5 mld dolarów do końca roku), a tysiące pracowników organizacji pomocy humanitarnej spieszą do północnej Kenii, gdzie znajduje się część ofiar; większość głodujących jest jednak w Somalii, gdzie trwa ponoć największa susza od 60 lat.

I w ten sposób po raz kolejny snujemy tę samą opowieść na temat Afryki: odwieczne siły natury (susza) niszczą kontynent, miliony Afrykanów (ludzi z definicji pozbawionych środków do życia) zdane są na siebie samych, no chyba, że my (zachodnie organizacje pomocy) uratujemy ich od głodowej śmierci. Jasny przekaz brzmi: „Tylko od ciebie zależy los głodującego afrykańskiego dziecka, możesz je ocalić albo ono zginie".

To jest rozumowanie kuszące, ale nieprawdziwe. Nigdy zresztą nie było prawdziwe, o czym za chwilę. Po pierwsze susza nie jest przyczyną głodu. Podobnie jak mróz na Suwalszczyźnie nie wiąże się w sposób naturalny ze śmiercią tysięcy ludzi na skutek wyziębienia organizmu, tak samo susza na północy Etiopii albo na Półwyspie Somalijskim nie musi oznaczać klęski głodu. Richard Pankhurst, wybitny historyk brytyjski, specjalista od Etiopii, wylicza, że od XV wieku do dzisiaj średnio co dziesięć lat Etiopię nawiedzała klęska suszy. Było dużo czasu, żeby się do tego dostosować, ale kolejnym cesarzom, a potem ani komunistom, ani  obecnemu władcy Etiopii, który z marksizmu nawrócił się na liberalizm, nie przychodziły do głowy żadne skuteczne sposoby zabezpieczenia ludzi przed głodem.

Winni są ludzie

Owszem, poziom opadów deszczu w Somalii ma znaczenie dla tysięcy hodowców bydła i ich rodzin dotkniętych obecną klęską, ale o wiele większe znaczenie ma dostęp ludności do lokalnych i regionalnych rynków, oraz polityka prowadzona przez państwo. Obecny kryzys dotyka najbardziej trzech krajów: Somalii, Etiopii i Kenii. Wśród nich jedno jest państwem upadłym, w którym ludzie nie mogą liczyć na wsparcie ze strony administracji, jednak Kenia i Etiopia to normalne kraje. Normalne w tym sensie, że posiadają sprawnie funkcjonujące instytucje i gospodarkę, która od lat – zwłaszcza w przypadku Etiopii – dynamicznie się rozwija. Kenia jest demokracją z wolnymi mediami, wyborami zwykle kończącymi się falą przemocy wywoływaną przez pokonanych, i politykami, którzy – jak to określił dyplomata podczas niedawnej rozmowy w Nairobi – „kradną wszystko i wszystkim, nawet głodującym rodzinom". Etiopia jest bezwzględną dyktaturą, gdzie każdy sprzeciw wobec władzy jest tłumiony przez wojsko i policję. Jednak różnice systemowe akurat w tym wypadku nie mają specjalnego znaczenia. O wiele ważniejsze jest to, że oba państwa, które posiadają wystarczające środki, by zapobiec klęsce głodu w swoich granicach, od lat zaniedbują swoje północne tereny, czyli te, na których obecnie – tak jak i poprzednio – dochodzi do kryzysu.

Reasumując: to nie globalne ocieplenie powoduje głód w Rogu Afryki, walczymy nie z odwiecznym porządkiem świata, w którym Afrykanie pełnią rolę umierających z głodu, tylko z sytuacją społeczną i polityczną stworzoną przez ludzi. Wszystkiemu, co dzieje się dziś w Rogu Afryki, winni są ludzie. Ale to jest dobra, a nie zła wiadomość. Dobra, bo skoro człowiek wyrządził zło, to od niego również zależy ratunek. Może zatem tym razem uda nam się nie popełnić błędów przeszłości?

Pornografia głodu

A jednak wątpię. Program pomocy dla Rogu Afryki odbywa się według podobnych metod, które stosowano w ponad 50-letniej historii zjawiska, które dziś nazywa się przemysłem pomocowym. Na wieść o kryzysie do północnej Kenii ciągną setki organizacji humanitarnych, zabierają ze sobą jak zwykle reporterów, fotografów, ekipy telewizyjne, które mają nas oszołomić obrazami konających ludzi. W czasach bez kryzysu w obrazach z Afryki dominuje pornografia slumsowa, czyli brud, smród i ogólna nędza; gdy wybucha kryzys żywnościowy, przechodzimy do fazy pornografii głodu: Afryka zaczyna nam się kojarzyć z twarzyczkami umierających niemowląt, ich bezradnych matek z wyschniętymi piersiami i energicznymi białymi pracownikami organizacji humanitarnych, którzy dla nich się poświęcają.

Podczas tego medialnego cyrku łamane są wszelkie możliwe zasady przyzwoitości, nikt nie pyta umierających ludzi ani ich dzieci o zgodę na zdjęcia, nikt nie przestrzega prawa do prywatności, którego przestrzegania wymaga się na Zachodzie. I nikt nie rozlicza dzielnych pracowników organizacji humanitarnych z pieniędzy, które wydają. Pogoń, najpierw za idealnym obrazem śmierci, a potem za ukojeniem naszych pragnień, by czynić dobro wśród nieszczęśliwych ludzi, usprawiedliwiają dobre intencje  – w końcu chodzi o ludzkie życie.

O sytuacji w Rogu Afryki wiadomo było co najmniej od roku i pies z kulawą nogą się nie zainteresował skutkami wieloletnich zaniedbań tych regionów. Nagle, z dnia na dzień, a konkretnie po relacji BBC z początku lipca, wszyscy dowiedzieli się, że istnieje obóz w Dadaab i wszyscy postanowili pomagać jego mieszkańcom.  O tym, jakie skutki mogą przynieść operacje humanitarne realizowane według tego sprawdzonego od lat schematu, pisze we właśnie ukazującej się na polskim rynku książce „Karawana kryzysu" holenderska dziennikarka Linda Polman

„Dawajcie wasze pier... pieniądze!" –  krzyczał irlandzki muzyk Bob Geldof w 1985 roku na pierwszym koncercie Live Aid na Wembley. W Etiopii trwała wówczas klęska głodu, której ofiarą, tak jak i dziś, miały paść miliony ludzi. Na wezwanie wokalisty Boomtown Rats  ludzie w Ameryce, Europie i Australii dawali, bo przecież nie wolno nie dać, gdy biedne dzieci w Afryce głodują.

Historię klęski głodu w Etiopii w latach 80. przywołuje Polman jako dyżurny przykład tragicznych skutków dobrych intencji. Bob Geldof, organizator koncertów, do dziś uważa Live Aid za ogromny sukces, nie przyjmuje do wiadomości dowodów na to, że duża część pomocy międzynarodowej przekazywanej Etiopii była wykradana i przeznaczana przez wszystkie strony konfliktu na zakup broni (Geldof upiera się, że za pieniądze z Live Aid nie kupowano broni).

Nie ulega wątpliwości, że komunistycznym władzom Etiopii pieniądze Zachodu posłużyły m.in. do dokonania masowych przesiedleń około 600 tysięcy ludzi z północy, z których co najmniej 50 tysięcy zmarło. Chodziło o zaludnienie etiopskich pegeerów na południu i wyludnienie obszarów zamieszkałych przez wrogów reżimu, tak by komuniści mogli wygrać prowadzoną na kilku frontach wojnę z narodem.

Ówczesny szef organizacji pomocy Medecins Sans Frontieres (jedynej, która nie zgadzała się na kontynuowanie działalności w Etiopii podczas przesiedleń) Claude Malhuret uznał działania władz etiopskich za „największy program deportacji od czasów Czerwonych Khmerów". W programie tym uczestniczyły, chcąc nie chcąc, organizacje humanitarne przymykające oczy na represje stosowane przez władze wobec miejscowej ludności.

To jest najostrzejszy zarzut, jaki stawia Linda Polman organizacjom pomocy: ukrywanie swojej działalności pod płaszczykiem politycznej neutralności w sytuacji, gdy wszystkie bez wyjątku kryzysy humanitarne w historii człowieka są skutkiem działań politycznych. Nie ma metody, by rozwiązać humanitarny kryzys w sposób apolityczny – mówi w swojej książce Polman, wymieniając przykłady interwencji humanitarnych o mniej lub bardziej dramatycznych skutkach dla ludności, zaczynając od wojny domowej w Nigerii pod koniec lat 60. Biafra dała początek legendzie nowoczesnej pomocy humanitarnej Zachodu, w trakcie której rodziły się kariery przywódców „międzynarodówki humanitarnej", jak nazywa tę grupę jeden z największych współczesnych znawców Sudanu Alex de Waal.

Polman opisuje kluczowe operacje w historii rozwoju przemysłu pomocowego, w których realny współudział  niektórych organizacji w zbrodniach reżimu etiopskiego w latach 80. niczego nikogo nie nauczył.

Kilka lat później kilkaset organizacji pomocowych zjechało do obozów  uchodźców w okolicach Gomy w Zairze opanowanych przez sprawców ludobójstwa w Rwandzie. Po trzymiesięcznej rzezi w 1994 roku ponad milion Hutu (zarówno sprawcy masakr, jak i osoby niewinne, ale obawiające się – słusznie – odwetu z rąk nowych władz Rwandy) uciekło do Zairu, gdzie pod opieką ONZ funkcjonowały całe miasta obozowe ściśle kontrolowane przez niegdysiejszych ludobójców. Cała pomoc trafiająca do obozów była w efekcie opodatkowana i rozdzielana przez bandytów, a większość organizacji pomocowych przystawała na to. Te, które odmawiały współpracy i wycofywały się z Zairu, były natychmiast zastępowane nowymi gotowymi do udzielania „apolitycznej pomocy".

Zresztą – o czym Polman już nie pisze – współpraca organizacji pomocowych z mordercami w Zairze, a później w Demokratycznej Republice Konga trwała jeszcze wiele lat: gdy pod 1996 roku wojska nowej Rwandy dokonywały własnych rzezi w Kongu, często wykorzystywały obozy tworzone przez zachodnich „humanitarystów" jako miejsca masakr.

Bierność państw afrykańskich

Dzisiejsza sytuacja w Rogu Afryki różni się odtej, z jaką mieliśmy do czynienia w Etiopii w latach 80., w Zairze po ludobójstwie w Rwandzie czy w trakcie wojny w Liberii i Sierra Leone. Wstrząsające opisy symbiozy, w jakiej żyli humanitaryści z rebeliantami, którzy z rzeźników lokalnej ludności zmieniają się w kontrolerów zachodniej pomocy, zajmują dużą część książki. Jednak mechanizm opisany przez Polman dalej funkcjonuje i to – choć w różny sposób – zarówno w Somalii, jak i Kenii czy Etiopii. Najważniejszą siłą kontrolującą dziś Somalię są oddziały muzułmańskiej milicji al Szabab związanej z al Kaidą. Nie ma ludzkiej siły, by na kontrolowane przez nią tereny pomoc dotarła bez ich zgody, bez opodatkowania organizacji pomocowych za dostarczane dobra. Nie ma również żadnej pewności, że jakakolwiek pomoc na terenie Somalii dotrze do rzeczywiście potrzebujących.

Od rządów Kenii czy Etiopii  należałoby oczekiwać przynajmniej odpowiedzi na pytanie, dlaczego mimo tak ogromnych wpływów z pomocy rozwojowej północ tych krajów skazana jest na nędzę. Również inne państwa afrykańskie, które regularnie mówią o potrzebie znajdowania „afrykańskich rozwiązań afrykańskich problemów"  mogłyby się włączyć w ratowanie swoich czarnych braci. Wbrew pozorom i obrazom, które sami sobie fundujemy, Afryka nie jest kontynentem nędzy ani wojen. Ghana, która zanotowała w pierwszych trzech miesiącach roku wzrost PKB o 23 procent i właśnie zaczyna eksploatować nowe złoża ropy, nie zadeklarowała żadnej pomocy dla głodujących. RPA, która w ubiegłym roku wydała kilka miliardów dolarów na piłkarski mundial, zapowiedziała pomoc dla głodujących  w wysokości 100 tysięcy dolarów. Trochę mało...

Nowoczesny kolonializm

Polman rysuje w swojej książce przerażający obraz systemu pomocowego o ogromnej potędze finansowej, w którym uczestniczy kilka milionów ludzi na całym świecie, i który – co najważniejsze – pozbawiony jest jakiejkolwiek politycznej kontroli zewnętrznej. Dziś, jak pisze autorka „Karawany kryzysu",  istnieje ponad 37 tysięcy międzynarodowych organizacji pozarządowych dysponujących wielomiliardowym budżetem. Na amerykańskim Uniwersytecie Johna Hopkinsa obliczono, że gdyby wszystkie organizacje niosące pomoc stworzyły jeden kraj, to byłby on piątą co do wielkości siłą ekonomiczną na świecie.  Jak pisze Polman, żaden członek organizacji ani żadna organizacja humanitarna nigdy nie została pociągnięta do odpowiedzialności za polityczne skutki swojej działalności na danym terenie, np. za realną współpracę z rebeliantami mordującymi ludność cywilną.

Co więcej, autorka „Karawany kryzysu" opisuje stosunkowo nowe zjawisko, jakim są tzw. MONGO (ang. akronim od „Moja własna organizacja pozarządowa"). Brak regulacji w przemyśle pomocowym powoduje, że praktycznie każdy może dziś założyć własną organizację i „świadczyć pomoc" ludziom potrzebującym. W większości wypadków humanitarysta wjeżdża do kraju na wizę turystyczną i pozostaje poza kontrolą władz. Polman opisuje wstrząsające przypadki takich praktyk i ich opłakane skutki w postaci śmierci osób operowanych przez samozwańczych zachodnich lekarzy w Liberii czy Sierra Leone. Jak pokazuje autorka, dla wielu ludzi na Zachodzie tereny ogarnięte kryzysem, zwłaszcza Afryka, to po prostu ziemia niczyja, a humanitaryzm staje się nowoczesną formą kolonializmu, uprawianiem dominacji nad ludźmi, którym rzekomo chcemy pomagać.

No dobrze, zapyta czytelnik, ale co w zamian? Czy to znaczy, że mamy nic nie robić? – pyta autorkę w Freetown Max Chevalier, lekarz z organizacji Handicap International. A potem opowiedział jej o pacjentce, którą właśnie przyjął, o szesnastoletniej dziewczynie, której rebelianci odrąbali dłoń i zmusili, żeby ją zjadła. „Czy powinniśmy opuścić to miejsce i pozostawić tę dziewczynę bez pomocy?" – pyta lekarz.

Odpowiedź Lindy Polman jest radykalna: „W tej humanitarnej epoce powinniśmy przynajmniej zadawać sobie to pytanie. W przeciwnym wypadku przyczyniamy się do tego, że jutro sytuacja będzie jeszcze trudniejsza".

Krytycy będą narzekać, że Linda Pol- man ulega polemicznemu żarowi, że jej książka to w istocie zbiór anegdot, któremu można przeciwstawić zbiór anegdot przeciwstawnych – o tym, jak pomoc humanitarna ratuje życie ludzi. Polman nie czyni zresztą jednoznacznego rozróżnienia między pomocą rozwojową a humanitarną (czyli bezpośrednio ratującą życie), co więcej,  gros przykładów do swojej krytyki czerpie z tej drugiej, co oburzy mniej zdecydowanych krytyków przemysłu pomocowego. „Karawana kryzysu" nie jest tak dogłębną krytyką systemu jak „Famine Crimes" Aleksa de Waala czy inne klasyczne pozycje takich ekonomistów, jak Paul Collier, William Easterly czy Dambissa Moyo.

Jednak tej książki nie wolno zignorować, zresztą, sadząc po tym, że przedmowę do polskiego wydania napisała szefowa Polskiej Akcji Humanitarnej Janina Ochojska,  przynajmniej niektóre organizacje pomocowe dochodzą do punktu, w którym będą gotowe rozważyć krytykę pod swoim adresem.

Najwyższy czas. Zbyt długo pomoc humanitarna traktowana była jako forma świeckiej religii. To po części zrozumiałe: w świecie, w którym systemy ekonomiczne i polityczne nie dają odpowiedzi na pytanie, jak polepszyć los ludzi, humanitaryzm staje się etyczną, a dla niektórych niemal religijną odpowiedzią na zło tego świata. Tymczasem pomoc międzynarodowa jest przemysłem, a największe organizacje pomocowe niczym nie różnią się od wielkich globalnych korporacji. Tak samo jak one uczestniczą w życiu publicznym, tak samo jak one prowadzą lobbing wśród polityków i środowisk społecznych, tam samo jak one manipulują dziennikarzami i opinią publiczną, i tak samo jak one uzależnione są od pieniędzy (to jest jedyna gałąź przemysłu, której skuteczność ocenia się na podstawie ilości wydanych pieniędzy). Jedno, czym się różnią, to brak kontroli ze strony opinii publicznej i zaufanie, którym z góry są obdarzane. Książka Polman jest pełnym pasji wezwaniem, by bezkrytyczny podziw wobec przemysłu pomocowego, a w konsekwencji wobec nas samych, bo przecież my go finansujemy, zmienić w dociekliwość i bezwzględne żądanie uczciwości.  Dobre intencje nie wystarczą.

Linda Polman, „Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej", przeł. Ewa Jusewicz-Kalter, wyd. Czarne 2011

Znowu je widzimy: afrykańskie dzieci z wydętymi brzuszkami i wielkimi oczami, których wyraz jest jak oskarżenie, przed którym nie ma ucieczki. W Rogu Afryki głodują ludzie, w najbliższym czasie 3,5 miliona może umrzeć, a my, mieszkańcy bogatych krajów – jak zwykle w takich okolicznościach – nie potrafimy zapobiec humanitarnej katastrofie. Nie potrafimy, ale się staramy. Wyspecjalizowane jednostki ONZ wyliczają, ile pieniędzy potrzeba na pomoc (ponad 1,5 mld dolarów do końca roku), a tysiące pracowników organizacji pomocy humanitarnej spieszą do północnej Kenii, gdzie znajduje się część ofiar; większość głodujących jest jednak w Somalii, gdzie trwa ponoć największa susza od 60 lat.

I w ten sposób po raz kolejny snujemy tę samą opowieść na temat Afryki: odwieczne siły natury (susza) niszczą kontynent, miliony Afrykanów (ludzi z definicji pozbawionych środków do życia) zdane są na siebie samych, no chyba, że my (zachodnie organizacje pomocy) uratujemy ich od głodowej śmierci. Jasny przekaz brzmi: „Tylko od ciebie zależy los głodującego afrykańskiego dziecka, możesz je ocalić albo ono zginie".

Pozostało jeszcze 93% artykułu
Wydarzenia
RZECZo...: powiedzieli nam
Materiał Promocyjny
Garden Point – Twój klucz do wymarzonego ogrodu
Wydarzenia
Czy Unia Europejska jest gotowa na prezydenturę Trumpa?
Wydarzenia
Bezczeszczono zwłoki w lasach katyńskich
Materiał Promocyjny
GoWork.pl - praca to nie wszystko, co ma nam do zaoferowania!