Duszno jest. Smutno. Znikąd nadziei. Wszyscy patrzą na siebie wilkiem i mają do siebie żal. Taka przyducha" – opisuje mi barwnie nastroje panujące w Platformie Obywatelskiej po klęsce wyborczej jeden z jej działaczy. Porównanie atmosfery w partii do wody, w której zaczyna brakować tlenu, jest trafne, ale i złowróżbne, bo przyducha w stawie czy jeziorze prowadzi zazwyczaj – zgodnie z encyklopedyczną definicją – do „masowego wymierania zamieszkujących go organizmów". Sondażowa równia pochyła, na jaką po porażce Bronisława Komorowskiego wkroczyła Platforma, zwiastuje, że w jej przypadku może być podobnie.
Rachunki kampanijnych krzywd w PO są długie, bolesne i wielowektorowe. Partyjni liderzy i otoczenie ustępującego prezydenta mają pretensje do sztabu – że był słaby organizacyjnie, że nie podpowiadał, co trzeba robić, że „męczył Bronka bezsensownymi tourami po kraju", nie chciał prowadzić akcji billboardowej, która doskonale udała się Andrzejowi Dudzie, i miotał się od przesadnej pewności wygranej po rozpaczliwą walkę o głosy.
Sztabowcy mają pretensje do partyjnych baronów, że nie wykazywali się inicjatywą, że bardziej myśleli o kampanii parlamentarnej niż prezydenckiej i nie potrafili nawet zorganizować ludzi na wyborcze wiece. I partia, i sztab mają żal do samego prezydenta i jego kancelaryjnych współpracowników, że byli zanadto rozleniwieni i pewni sukcesu, że zlekceważyli Dudę, że za późno zgodzili się na uruchomienie kampanii negatywnej... W takiej atmosferze trudno poważnie analizować przyczyny porażki, a jeszcze trudniej wyciągać z niej wnioski i tworzyć strategię na najbliższe miesiące.
Pierwsze, dość chaotyczne i nerwowe dociekania źródeł nagłej zmiany społecznych nastrojów i pojawienia się aż tak potężnej fali niechęci dla Komorowskiego i Platformy podpowiadają, że przegrany prezydent nie tylko skupił na sobie rozżalenie i rozczarowanie nijakością i słabościami ośmiu lat rządów jego rodzimej partii, nie tylko zapłacił za niedociągnięcia całej transformacji ustrojowej, ale – przede wszystkim – odpokutował za grzechy jego dawnych partyjnych kolegów.
Z wewnątrzpartyjnych badań wynika, że o ile wyborcy mogą jeszcze jakoś zrozumieć kroki takie jak podwyżka wieku emerytalnego czy „skok na OFE" (tłumacząc sobie, że „może tak było trzeba"), o tyle mają do Platformy gigantyczny żal o miękkie lądowanie skompromitowanych różnymi aferami działaczy, o wyjazd Donalda Tuska do Brukseli („poleniuchował i uciekł") czy pojawianie się i tolerowanie przez partie historii typu „zegarek Nowaka", „samochód Biernata" czy „egzamin Grabarczyka". Na ostatniej kampanijnej prostej doszły do tego jeszcze nagrania rozmowy Bieńkowska–Wojtunik, z których – w powszechnym odbiorze – wynikało, że oto jedna z kluczowych postaci ekipy Tuska uważa, że ktoś, kto pracuje za 6 tysięcy, musi być „albo złodziejem, albo idiotą". Pycha, arogancja, lekceważenie własnych zapowiedzi i oczekiwań wyborców w połączeniu z wywołanym przez Kukiza nastrojem antyestablishmentowego buntu i stymulowanym przez Dudę oczekiwaniem zmiany doprowadziły PO do przegranej w wyborach, które miały być lekkie, łatwe i przyjemne, a przyniosły wypowiadaną z ponurą miną konstatację „w d... dostajemy od tego chłystka".