Tekst z archiwum "Rzeczpospolitej"
Wkrótce zaczął instalować w Filadelfii urządzenia własnego pomysłu, a parę miesięcy później wyposażył w piorunochron także własny dom.
Nowinka jednak rozpowszechniała się powoli - jeszcze 30 lat później liczba piorunochronów w Filadelfii wynosiła zaledwie 400. Do Europy piorunochron trafił dziesięć lat później, w Polsce - dzięki inicjatywie króla Stanisława Augusta Poniatowskiego - w urządzenia zwane wówczas konduktorami jako pierwszy wyposażono Zamek Królewski w Warszawie.
Jednak początkowo nie wszyscy darzyli piorunochrony zaufaniem. Zasłużony badacz elektryczności ksiądz J.A. Nollet przedkładał tradycyjny sposób przeciwdziałania piorunom za pomocą bicia w dzwony kościelne - jego zdaniem piorunochrony "raczej mogą ściągać na nas pioruny, niż chronić nas przed nimi". Niektórzy uczeni - w przeciwieństwie do Franklina - opowiadali się za tępym zakończeniem piorunochronu. Po wyzwoleniu się kolonii amerykańskich niechętny Franklinowi król angielski Jerzy III usiłował skłonić Royal Society do zajęcia takiego stanowiska. Wówczas prezes towarzystwa J. Pringle dał mu słynną odpowiedź: "Sir, nie potrafię zmieniać praw ani zjawisk natury". "W takim razie podaj się lepiej do dymisji" - poradził mu władca.
Od tego czasu piorunochron przeszedł ogromną ewolucję. Najprostszy - stosowany do dzisiaj - to zaostrzony metalowy pręt ustawiony pionowo w najwyższym punkcie obiektu. Ta pozornie błaha konstrukcja potrafi odprowadzić do ziemi prąd o natężeniu kilkunastu tysięcy amperów. Bardziej skomplikowane są piorunochrony laserowe. Wykorzystują wiązkę laserową, by podgrzać - i zjonizować - powietrze. Bo jest duże prawdopodobieństwo, iż piorun uderzy właśnie tam, gdzie opór elektryczny jest najmniejszy.