Na wezwanie związków zawodowych na 24 godziny stanęły fabryki samochodów, zakłady metalurgiczne i kopalnie, nie funkcjonowało 28 głównych portów, kursowała zaledwie jedna trzecia autobusów i pociągów metra, kilka kanałów telewizyjnych przerwało nadawanie programu. Szpitale i przychodnie pracowały jak w święta. Czynne były natomiast szkoły i przedszkola.

Skostniały rynek pracy

Organizatorzy pierwszego strajku generalnego przeprowadzonego od czasu, kiedy pod koniec zeszłego roku władzę w Hiszpanii przejął prawicowy rząd Mariano Rajoya, twierdzili, że w proteście wzięło udział ponad 8 mln pracowników. Nie obeszło się bez incydentów, bo strajkowi towarzyszyły pikiety, których uczestnicy próbowali siłą przeszkodzić w otwarciu wielkich centrów handlowych i zatrzymać wyjeżdżające na ulice autobusy. Z tego powodu dochodziło do brutalnych starć pikieciarzy z policją. Dziesiątki osób zostało zatrzymanych. Sekretarz generalny centrali związkowej CGT Cándido Méndez uznał wczorajszy strajk za wielki sukces. – Hiszpanie zdecydowanie odrzucili rządową reformę prawa pracy – oznajmił. Premier Rajoy uprzedził, że nie ulegnie żadnym presjom, bo zmiany były konieczne i nie można było z nimi dłużej zwlekać. Wprowadzona w lutym reforma ułatwiła pracodawcom redukcję zatrudnienia w razie popadnięcia firmy w kłopoty. Zdaniem rządu nikt nie chciał zatrudniać nowych pracowników, bo ich zwolnienie wiązało się dla pracodawcy z horrendalnymi kosztami. Lewicowa opozycja i związki zawodowe straszą z kolei, że reforma Rajoya tylko zwiększy armię bezrobotnych, których i tak jest już w Hiszpanii 5,3 mln, czyli 23 proc., a pod koniec roku ten wskaźnik może wzrosnąć do 24,3 proc.

Bruksela patrzy

Jednak eksperci są zgodni, że dotychczasowa sytuacja była niemożliwa do utrzymania. Zwalniany pracownik dostawał za każdy przepracowany rok odprawę w wysokości półtoramiesięcznego wynagrodzenia. Tracący pracę Hiszpanie przyzwyczaili się do tej szczodrej rekompensaty. Zamierzał to zmienić już socjalistyczny premier José Zapatero, a przed nim José Maria Aznar, nie starczyło im jednak politycznej odwagi, by ruszyć skostniały rynek pracy. Ten brak elastyczności przyczynił się do ogromnego, sięgającego 50 proc. bezrobocia wśród młodych Hiszpanów. Reformom Rajoya bacznie przygląda się Bruksela, zaniepokojona pogrążaniem się Hiszpanii w recesji, galopującym bezrobociem, większym od zapowiadanego deficytem budżetowym (5,3 zamiast 4,4 proc. w tym roku), do których doszło teraz widmo strajków i demonstracji. Aby zadowolić Komisję Europejską i uniknąć kar, rząd zapowiedział kolejne cięcia w wysokości 8,9 mld euro i wzrost podatków, który ma przynieść państwu 6,3 mld euro. To i tak za mało. Według ekspertów Mariano Rajoy musiałby znaleźć do końca roku nie 15, ale 50 mld euro, by zniwelować skutki recesji, która spowoduje spadek PKB o 1,7 punktu procentowego. – Sytuacja Hiszpanii jest niezwykle delikatna – przyznaje w rozmowie z „Rz" Fredrik Erixon, szwedzki ekonomista, dyrektor European Centre for International Political Economy. – Z jednej strony Unia Europejska naciska na rząd, żeby dokonywał cięć, które rzeczywiście są niezbędne. Z drugiej jednak premier Mariano Rajoy widzi, co się dzieje w Grecji, i nie chce wpędzić kraju w błędne koło radykalnego oszczędzania, które jedynie pogłębia kryzys i prowadzi do kolejnych cięć. Strajk generalny może być więc wygodnym pretekstem do częściowego złagodzenia reform. W ostatecznym rozrachunku może to wyjść hiszpańskiej gospodarce na dobre – dodaje Erixon.

—współpr. tyc