Tekst z archiwum tygodnika "Uważam Rze"
Polityka jest sztuką działania, której podstawą jest świadomość zmienności wyzwań, z jakimi musi borykać się zbiorowość ludzka. Dlatego jest sztuką właśnie, która nie może być ujęta w prostej recepcie. Prawo stanowione ma inny charakter. Powinno tworzyć możliwie szeroką ramę, którą wypełnia ludzka wolność.
Próba narzucenia polityki równości, która walczyć ma z dyskryminacją: płciową, seksualną, narodowościową, kulturową czy jaką tam jeszcze, to kolejne akty ingerowania w wewnętrzne porządki coraz mniej suwerennych państw.
Ciągle mamy do czynienia z tym samym nadużyciem. Do usprawiedliwionej walki z dyskryminacją wystarczyłyby elementarne prawa człowieka, które zakazują traktowania go gorzej ze względu na rasę, płeć czy religię. Natomiast antydyskryminacyjna kampania UE jest rodzajem inżynierii społecznej, która wnika we wszelkie obszary życia społecznego i poddaje je biurokratyczno-prawnej kontroli. Jej celem jest przemodelowanie postaw i obyczajów; ostateczną instancją we wszystkich kwestiach czyni więc sądy i sędziów. Projekty zapisów w rodzaju: „zakaz dyskryminacji w dostępie do towarów i usług, edukacji, opieki zdrowotnej czy socjalnej" są skrajnie arbitralne i przeczą tradycyjnemu sensowi prawa. Dają natomiast niezwykłe uprawnienia w ręce arbitrów, jakimi stają się sędziowie. Podobny charakter ma projekt parytetów płci w politycznych ciałach przedstawicielskich czy zarządach, również prywatnych, przedsiębiorstw.
Lewicowa ideologia niosła ze sobą nieufność do jakiejkolwiek formy władzy. Wyrastała przecież z przeświadczenia o potencjalnej, moralno-poznawczej doskonałości człowieka, a zło sytuowała w warunkach społecznych czy cywilizacji, którą – nie wiadomo czemu – na swoją zgubę wyprodukował on dla siebie. Może najbardziej wymowne pod tym względem jest zdanie inicjujące „Umowę społeczną" Jeana-Jacques'a Rousseau: „Człowiek rodzi się wolny, a wszędzie tkwi w okowach".