Niemieckie monity i protesty na nic się zdały. Tak samo zresztą jak grupy francuskich intelektualistów i polityków. Najat Vallaud-Belkacem, minister edukacji, jest niewzruszona i zapowiada, że przygotowana przez nią reforma szkolnictwa wejdzie w życie w najbliższym roku szkolnym.
Zakłada m.in. likwidację tzw. klas europejskich w szkołach średnich, w praktyce dwujęzycznych. Dotyczy to klas z językiem angielskim czy hiszpańskim, ale także niemieckim. Dwa pierwsze języki są na tyle popularne we Francji, że reforma nie wpłynie na poziom ich znajomości wśród uczniów. Co innego z niemieckim. Od lat i tak jest w odwrocie i Niemcy obawiają się, że ulegnie całkowitej marginalizacji.
Inwestycja w język
To właśnie najbardziej niepokoi Berlin, który inwestuje w naukę niemieckiego na świecie coraz większe sumy. W ubiegłym roku 315 mln euro, co sprawia, że języka Goethego i Schillera uczy się obecnie ponad 15 mln osób od Brazylii po Chiny, w tym 2,2 mln w Polsce. Jeszcze dziesięć lat temu były to zaledwie nieco ponad 2 miliony. Niemcy starają się za pomocą języka promować swój kraj, licząc na całkiem wymierne korzyści w postaci rozwoju kontaktów nie tylko kulturalnych, ale i gospodarczych. Źródłem niemieckiego dobrobytu jest przede wszystkim eksport.
Tym bardziej boleśnie Berlin przeżywa reformę pani minister Vallaud-Belkacem. W końcu Francja uchodzi za najważniejszego partnera Niemiec w Unii Europejskiej. Jest też pierwszym krajem, z którym Niemcom udało się doprowadzić do pojednania po II wojnie światowej, tym bardziej cennego, że oba kraje były przez stulecia zdeklarowanymi wrogami.
– Dostrzegamy w reformie szkolnej niebezpieczeństwo dla naszych dwustronnych umów i porozumień – ostrzegała publicznie Susanne Wasum-Rainer, ambasador Niemiec w Paryżu. Niemieckie media są zdania, że francuska reforma jest sprzeczna z traktatem elizejskim zawartym w 1963 roku przez prezydenta Charles'a de Gaulle'a i kanclerza Konrada Adenauera. Jest w nim mowa o wzajemnym wspieraniu nauczania języków francuskiego i niemieckiego.