Miałam od niego buty – nie do chodzenia, i drewnianą łyżkę – nie do jedzenia. Te użytkowe obiekty Henryk Stażewski zamienił w dzieła sztuki. Pomalował w geometryczne wzory ostrymi jak nóż kolorami, respektując ich formy.
Henryka Stażewskiego nie ma wśród żywych od 28 lat. Niewiele starszy od kapistów – urodził się w 1894 r. – wybrał inną drogę, uznawał innych mistrzów. Do miniretrospektywy Stażewskiego w Fundacji Rodziny Staraków wybrano prace powstałe między 1958 r. a połową lat 80. Niektóre pochodzą z kolekcji organizatorów, inne są własnością narodowych muzeów, jeszcze inne Teresy i Andrzeja Starmachów. Same arcydzieła.
Był guru wszystkich nowatorów. Fukał, gdy ktoś o pokolenie młodszy mianował się awangardą: – Awangarda była jedna, i to my nią byliśmy. „My", czyli Władysław Strzemiński, Katarzyna Kobro i inni twórcy abstrakcji geometrycznej.
Żeby uświadomić odbiorcom tę symbiozę, na wystawie przedstawiono rzeźbę Kobro i obraz z serii „Powidoków" Strzemińskiego. Przeciwległą ścianę zajmują uwagi i „złote myśli" Stażewskiego, wypisywane przezeń starannym, lecz kulfoniastym pismem. Pełen kontrast, bo artysta dzieli się obserwacjami z najróżniejszych sfer życia. Jest tam też długi katalog wykrzykników kobiety gadatliwej. I – to okropne! niesamowite! – niewiele się zmieniło.
Artystę, zwanego powszechnie Heniem, poznałam, kiedy postępująca głuchota utrudniała mu kontakt. Posługiwał się wówczas karteczkami z wypisanymi nań sentencjami, dowcipami, uwagami. Pamiętam mir, jakim był otoczony przez wszystkich młodszych, i jego szczególną pozycję w Galerii Foksal.