To nie będzie kolejny artykuł o tym, czy opozycja powinna pójść do wyborów na jednej czy na wielu listach – choć od tego zacznę. To tekst o tym, że nadchodząca elekcja może być jedynie „prawyborami” lub „prewyborami”.
Rozpocznijmy jednak od oczywistej konstatacji dotyczącej konieczności (lub jej braku) startu opozycji w ramach jednego bloku. Jeśli notowania Konfederacji będą nadal rosły (lub jeśli tylko utrzymają się na obecnym wysokim poziomie), a Prawu i Sprawiedliwości uda się utrzymywać około 35 proc. poparcia, to jasnym staje się postulat, by demokratyczna opozycja poszła do wyborów na jednej liście. To banał, ale ciężko zauważalny przez dużą część działaczy, komentatorów oraz wyborców. Tylko ten nadzwyczajny krok może dać „zjednoczonej opozycji” około 45–50 proc. głosów, co może przełożyć się na ponad połowę miejsc w Sejmie (efekt metody d’Hondta). Przy prawie równym rozłożeniu poparcia społecznego między PiS i Konfederację z jednej strony, a „anty-PiS” z drugiej, jedynie ten ruch może dać władzę dzisiejszej opozycji.
Czytaj więcej
Szef PO Donald Tusk znalazł sposób na wyborców Kaczyńskiego.
Wybory parlamentarne: Finał nie jesienią, a wiosną
Jeśli liderzy PO, PSL, PL 2050 i Lewicy tego nie zrobią, to znaczy, że albo są ignorantami niepotrafiącymi czytać politycznych sondaży oraz ordynacji, albo przejawiają skrajny egoizm i ponad interesy kraju przedkładają interesiki swoje oraz swoich partii, albo… kalkulują, że jesienna elekcja jest jedynie preludium ostatecznego starcia, które nastąpi wiosną przyszłego roku (może później).
Mówiąc wprost – Donald Tusk, Władysław Kosiniak-Kamysz, Szymon Hołownia i Włodzimierz Czarzasty mogą traktować październikowe starcie nie jako ostatecznie rozstrzygające o tym, kto będzie rządził do 2027 roku, ale jako „prawybory”, a właściwie „prewybory” – i dlatego dopuszczają do siebie myśl, że nie muszą robić wszystkiego, by wygrać już za trzy miesiące.