Fico zdobył po raz pierwszy władzę w 2006 roku. Zdaniem Vášáryovej jest premierem, ale przede wszystkim dyrektorem generalnym spółki Smer. – Ta partia działa właśnie jak spółka, zarządzana z tylnego siedzenia przez oligarchów i prywatyzerów. Oni w przeciwieństwie do swojego kolegi w Czechach, Andreja Babiša, nigdy nie byli w rządzie. Mają swojego Ficę, który jako dyrektor generalny musi załatwiać ich biznesy z państwem. Mogą nadal na niego stawiać, ale mogą też poszukać sobie kogoś innego – twierdzi była aktorka.
I dodaje: – Fico to taki młodszy Mečiar, tyle że zna angielski i wie, jak się posługiwać widelcem, ale wygląda na to, że skończy jak Mečiar. Czyli przegra i popadnie w zapomnienie.
Dziwna wojna z mediami
Prawie wszystkie media prywatne są w rękach oligarchów, dlatego utworzyliśmy własne – mówi Matúš Kostolný, redaktor naczelny gazety internetowej Dennik N. Wcześniej wiele lat pracował na podobny stanowisku w dzienniku „Sme".
Dennik N, niezależny, jak podkreśla szef, od władz i biznesu, utrzymuje się przede wszystkim dzięki 28 tysiącom prenumeratorom. Zatrudnia 45 dziennikarzy. – To, że tyle mediów należy do oligarchów, nie oznacza, że są pod wpływem Roberta Ficy. Z wyjątkiem jednej gazety, ale ona właśnie niedawno zmieniła właściciela – zaskakuje mnie Matúš Kostolný.
– Cała kariera Ficy przebiegała pod hasłem, że on nie lubi oligarchów, jako socjaldemokrata (Smer jest z nazwy partią socjaldemokratyczną) stoi po stronie zwykłych biednych ludzi. Ale wiadomo, że jest w rękach oligarchów, dali mu pieniądze na start w polityce, pięciu z nich podpisało z nim układ, zakładający, że ich ludzie trafią do urzędów państwowych. Są blisko związani, on im pomaga, gdy wpadają w kłopoty. Ale na to, że media oligarchów publikują to, co chce Fico, nie ma dowodów – tłumaczy słowackie zawiłości Kostolný.
Premier od dawna jest na wojnie z poważnie traktującymi swoją misję dziennikarzami. Nazywał ich prostytutkami, hienami, wężami, zarzucał, że prowadzą dżihad przeciw niemu. – Jednak nie przekształcił mediów publicznych w tubę propagandową rządu, tak jak się to stało w Polsce czy na Węgrzech. Dziennikarze telewizji publicznej mają dużą swobodę – twierdzi szef Dennika N. – Dziennikarstwo jest tu silne, na wysokim poziomie i cieszy się zaufaniem – podkreśla Karen Henderson, Brytyjka od lat mieszkająca na Słowacji i wykładająca politologię na uniwersytetach Komeńskiego w Bratysławie i Świętych Cyryla i Metodego w Trnawie. – Natomiast, co ważne w kontekście zabójstwa dziennikarza, Słowacja to jedyny poza Bułgarią kraj Unii Europejskiej, w którym większość obywateli nie ufa policji – dodaje.
Dziennikarze słowaccy, z którymi się spotykam, bardzo otwarcie komentują sytuację w kraju. Tylko raz pojawiła się prośba, by nie cytować wypowiedzi. Dotyczyła występu Roberta Ficy na konferencji prasowej w dniu, w którym Słowacy dowiedzieli się o zastrzeleniu dziennikarza śledczego. – Panie i panowie, na tym stole leży milion euro – powiedział jakby nigdy nic premier, wskazując na stos paczek banknotów. W tle były flagi Słowacji i Unii Europejskiej. Ta masa pieniędzy jest nagrodą za wskazanie zabójcy. Ale szef rządu zapomniał, że przekazywanie takich sum w gotówce jest nielegalne.
Dziennikarz nie chciał, by jego komentarz trafił do polskiej gazety. Nie ma z tym problemu pisarz Michal Hvorecký. Jego zdaniem Fico zachował się jak przywódca republiki bananowej albo boss kartelu narkotykowego Pablo Escobar, który również lubił występować z dużą ilością gotówki. – Ludzie pytają, skąd są te pieniądze? I zastanawiają się, jak to możliwe, że premier występuje na konferencji, jakby chciał zasygnalizować, że wie więcej niż policja. Przecież on w sprawie zabójstwa jest zwykłym obywatelem, a nie przedstawicielem niezależnych organów wymiaru sprawiedliwości, powołanych do jej wyjaśnienia. To całe wystąpienie to była katastrofa wizerunkowa dla szefa rządu, który jest z zawodu prawnikiem – mówi Hvorecký.
Na cytowanie pod nazwiskiem nie zgodził się też jeden ze znanych artystów. – Boję się, że nie będę miał szans na publikację. Czekam już kilkanaście lat – wyjaśnił.
Górale i łacina
Kilka lat temu spędzałem wakacje w słowackim uzdrowisku. Najbardziej zdziwiło mnie, że w eleganckich zachodnich dekoracjach, pięknych budynkach przetrwał duch z epoki komunizmu. Hotel, w którym mieszkałem, zatrudniał armię pracowników, ale trudno było załatwić najprostszą sprawę, jak zmniejszenie temperatury w pokoju. Danie obiadowe trzeba było wybrać z dziennym wyprzedzeniem, by nie utrudniać pracy kucharzom. Podobnie zaskakiwało, że wyciągi narciarskie czynne są tylko do 16.30, mimo że trasy miały sztuczne oświetlenie.
– Mamy tylko dwa duże miasta, jedno zupełnie na zachodzie, Bratysławę, drugie zupełnie na wschodzie, Koszyce. Romantycy, później komuniści nauczyli nas, że Słowacy to chłopi i górale. Opowiadamy o sobie, że jesteśmy potomkami plebejuszy. Co chyba nie jest prawdą, bo na terenie dzisiejszej Słowacji, w królestwie węgierskim czy CK monarchii było 18 królewskich miast. Słowacja już na początku XIX wieku była uprzemysłowiona. Fico odwołuje się do tej tradycji, która widzi nas tylko w strojach ludowych – mówi Magdaléna Vášáryová, która uważa, że trzeba walczyć o to, by Słowacy myśleli, że był i folklor, ale i mieszczanie, ludzie wyedukowani, twórcy, uważający, że są częścią Europy.
Przypomina, że gdy była ambasadorem w Polsce, dyrektor Biblioteki Narodowej w Warszawie Michał Jagiełło napisał, że parę wieków temu Polacy uważali Słowaków za wykształcony naród, bo na targach prawie wszyscy posługiwali się łaciną, która była na tych terenach językiem urzędowym: – Potem i Polacy o tym zapomnieli, zostało, że jesteśmy góralami i chłopami.
Do dzisiaj różnice między prowincją i większymi miastami rzucają się w oczy. I mają znaczenie polityczne. Zwraca mi na nie uwagę Karen Henderson. – Gdy po raz pierwszy przyjechałem do Bratysławy w 1988 roku, to nie poznałam nikogo, kto miałby dziadków pochodzących z tego miasta. Matki i babki moich znajomych mieszkały nadal w wiejskich domach, w których się urodziły. Są głębokie podziały wśród krewnych w zależności od tego, czy mieszkają w dużym mieście, ci są zwykle liberalni i prozachodni, czy na prowincji. Dwie dekady temu, gdy emocje wzbudzał premier Mečiar, typowym obrazkiem był tradycyjny niedzielny obiad na wsi, na który zjeżdżała się cała rodzina i kłóciła o politykę. Różnice poglądów zazwyczaj pokrywały się z różnicami pokoleniowymi. Wtedy uznałam, że to jest kraj, w którym demokracja nie jest zagrożona, skoro ostre polityczne dyskusje toczy się przy rodzinnym obiedzie. Teraz jest podobnie – mówi docent Henderson, drobna blondynka, która nie zamierza już wracać do Wielkiej Brytanii.
Jej zdaniem opozycja, głównie centroprawicowa, wciąż robi ten sam błąd, nie dostrzega tych, co zostali na prowincji. – Nie szanują 60-latków, którzy żyją w górskiej dolinie, nie znają angielskiego i nie mają dostępu do internetu. A to też są wyborcy, dysponujący takim samym głosem, jak ich młodzi, wykształceni krewni z Bratysławy. Fico to rozumie, tak jak rozumiał Mečiar – dodaje.
Ján Kuciak też pochodził z małej miejscowości na biednej północy, ale pracował w nowoczesnej redakcji w Bratysławie. Pracował przeraźliwie krótko.
Echa poprzedniego ustroju
Dušan Hanák, reżyser filmów dokumentalnych i fabularnych, prześladowany w czasach komunistycznych, uważa, że krótkie życie Jána Kuciaka to świetny temat, ale nie dla niego, bo jest już za stary (ma 80 lat) na taką produkcję, siłą rzeczy bardzo polityczną. Za czasów Mečiara nakręcił film „Papierowe głowy". Była w nim mowa o łamaniu praw człowieka w poprzednim ustroju i o tym, że w początkach lat 90. znowu pojawili się urzędnicy i politycy, którzy ponad interesy społeczne przedkładają własne.
Słowacja, którą Hanák przedstawił w swoim filmie z 1976 roku „Różowe sny", wydawała się sielankowa, piękna. Para młodych bohaterów kładła się w zbożu, a nie ginęła od strzałów w tył głowy. – Nie było tak idyllicznie. Film przedstawia prawdziwe relacje pomiędzy Romami a mieszkańcami okolicznych wiosek. To był mój jedyny film, który dopuszczono do dystrybucji w początkowym okresie tzw. normalizacji, a także wysłano na zagraniczne festiwale. Film spotkał się z akceptacją reżimu, podczas gdy poprzednie dwa i kolejny wylądowały na półce, bo mówiły o problemach i dylematach tej normalizacji z punktu widzenia zwyczajnego człowieka – mówi reżyser.
– Teraz Słowakom brakuje realnej społecznej autorefleksji, która powinna dotyczyć również wartości moralnych i tęsknoty ludzi za życiem w sprawiedliwym świecie – dodaje Hanák, którego zdaniem Słowacja i niektóre kraje Europy Środkowo-Wschodniej od upadku komunizmu zmieniły się powierzchownie. Wciąż powracają w nich echa poprzedniego ustroju.
PLUS MINUSPrenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:prenumerata.rp.pl/plusminustel. 800 12 01 95